Выбрать главу

Tym razem cisza trwała dłużej. Przerwał ją Blake.

– Tworzenie portretu psychologicznego to precyzyjna nauka. W większości północnych stanów dowód z portretu psychologicznego uważany jest za wystarczający do wystawienia nakazu aresztowania.

– Portret psychologiczny nigdy nie zawodzi. – Lamarr nie spuszczała wzroku z Reachera. Poprawiła się w krześle, pokazała krzywy ząb w uśmiechu. W pokoju zapadła cisza.

– I co? – spytał Reacher.

– I to, że ktoś zabił te dwie kobiety – powiedział Deerfield.

Deerfield przechylił głowę w prawo. Kiwnął nią, wskazując Blake’a, Lamarr, Poultona.

– I ci agenci sądzą, że był to ktoś bardzo podobny do ciebie.

– I co?

– I to, że dlatego zadawaliśmy ci te wszystkie pytania.

– I?

– I moim zdaniem mają całkowitą rację. Był to ktoś dokładnie taki jak ty. A może nawet ty?

4

– Nie – powiedział Reacher. – To nie byłem ja. Blake się uśmiechnął.

– Oni wszyscy tak mówią. Reacher spojrzał na niego.

– Gadasz jak potłuczony, Błake. Macie dwie kobiety, to wszystko. Obie służyły w armii? Przypadek, nic więcej. Są setki kobiet, napastowanych i odchodzących z wojska, być może tysiące. Skąd pomysł, że jest tu jakiś związek?

Blake milczał.

– I czemu akurat ktoś taki jak ja? – kontynuował Reacher. – Przecież to także tylko przypuszczenie. I do tego właśnie gówna sprowadza się całe to profilowanie. Mówicie, że zrobił to facet taki jak ja, bo myślicie, że zrobił to facet taki jak ja. Nie macie dowodów ani nic.

– Bo nie ma dowodów – powiedział Blake.

– Facet nie zostawił po sobie żadnych dowodów – dodała Lamarr. – A my tak właśnie pracujemy. Sprawca był sprytny, więc szukamy wśród sprytnych. Twierdzisz, że ty taki nie jesteś?

Reacher spojrzał na nią.

– Są tysiące facetów równie sprytnych jak ja.

– Nie tysiące, lecz miliony, ty zarozumiały sukinsynu. Dlatego zaczęliśmy zawężać naszą listę. Sprytny facet. Samotnik. Służył w wojsku, znał ofiary, przemieszcza się swobodnie, brutalna osobowość, samozwańczy obrońca prawa. Tak przechodzimy od milionów do tysięcy, od tysięcy do dziesiątek, a od dziesiątek może wprost do ciebie? Zapadła cisza.

– Do mnie? – spytał z niedowierzaniem Reacher. – Oszalałaś.

Obrócił się, popatrzył na Deerfielda, siedzącego nieruchomo, niewzruszonego.

– Myślisz, że ja to zrobiłem? – spytał. Deerfield wzruszył ramionami.

– No, jeśli nie ty, to ktoś taki jak ty. Ja wiem tylko, że wpakowałeś dwóch facetów do szpitala. Już przez to masz kłopoty. Jeśli chodzi o tę drugą sprawę, to jej nie znam. Ale Biuro wierzy swym ekspertom. Z jakiegoś powodu ich w końcu wynajmujemy, nie?

– Mylą się – powiedział Reacher.

– Potrafisz to udowodnić?

Reacher przyglądał mu się nieruchomym spojrzeniem.

– Muszę coś udowadniać? A co z „niewinny, póki nie udowodni mu się winy”?

Deerfield tylko się uśmiechnął.

– Pozostańmy w rzeczywistym świecie, proszę. Dobrze? Zapadła cisza.

– Daty – rzekł Reacher. – Podajcie mi daty. I miejsca. Tym razem cisza zapadła na dłużej. Deerfield patrzył w przestrzeń.

– Callan: siedem tygodni temu – powiedział Blake. – Cooke: cztery.

Reacher cofnął się w czasie. Cztery tygodnie temu zaczęła się jesień. Siedem tygodni temu zaczęło się kończyć lato. Kiedy kończyło się lato, nic nie robił. Walczył z ogrodem. Trzy miesiące niekontrolowanego wzrostu sprawiło, że codziennie od nowa przystępował do walki uzbrojony w kosy, motyki i inne rodzaje broni, będące nowością w jego arsenale. Przez całe dnie nie widywał nawet Jodie, mającej na głowie te swoje prawnicze sprawy. Tydzień spędziła w Londynie. Nawet nie pamiętał który.

To był dla niego czas samotności, czas walki z rozbuchaną naturą, odzyskiwania terenu metr po metrze.

Na początku jesieni przeniósł swoje zainteresowanie na dom. Miał sporo do zrobienia i wszystko to robił sam. Jodie siedziała w mieście, pnąc się powoli po oślizgłych szczeblach drabiny służbowej. Od czasu od czasu spędzali razem noc, to wszystko. Nigdzie nie wyjeżdżali. Nie miał odcinków biletów, nie wpisywał się do ksiąg hotelowych, w paszporcie nie przybyło stempli. Brak alibi.

Spojrzał na siedmioro agentów po przeciwnej stronie stołu. – Chcę prawnika. Teraz – powiedział.

*

Dwaj miejscowi strażnicy odprowadzili go do pierwszego pokoju. Jego status uległ wyraźnej zmianie. Tym razem zostali w środku. Stanęli po obu stronach zamkniętych drzwi. Reacher usiadł na plastikowym krzesełku ogrodowym i ignorował strażników. Słuchał szumu niezmordowanego systemu wentylacyjnego dobiegającego z odsłoniętych przewodów na suficie, czekał, nie myślał o niczym.

Czekał niemal dwie godziny. Dwaj strażnicy stali cierpliwie przy drzwiach, nie patrząc na niego, nie rozmawiając, nie ruszając się ani na milimetr. On siedział na krześle, oparty wygodnie, obserwując przewody wentylacyjne na suficie. Był to podwójny system, jednym przewodem płynęło do pokoju świeże powietrze, drugi odprowadzał stare. Układ najprostszy w świecie. Przesunął wzrokiem wzdłuż linii przepływu, wyobrażał sobie wielkie wentylatory na dachu, jeden obracający się leniwie w jedną stronę, drugi w drugą; dzięki nim budynek oddychał jak gigantyczne płuco. Wyobrażał sobie swój oddech, wylatujący z ust w nocne niebo Manhattanu i dalej, nad Atlantyk. Wyobrażał sobie wilgotne cząsteczki, dryfujące i rozpraszające się w atmosferze, wirujące, ulatujące z wiatrem. W dwie godziny mogły oddalić się od brzegu nawet o trzydzieści kilometrów. Albo pięćdziesiąt. Albo siedemdziesiąt. Wszystko zależy od panujących warunków atmosferycznych. Nie pamiętał, czy noc jest wietrzna. Zdaje się, że nie. Ale pamiętał mgłę. Przyzwoity wiatr rozwiałby mgłę, więc noc była bezwietrzna, czyli jego oddech po wyfrunięciu z ust wisiał pewnie ciągle nad obracającymi się leniwie ramionami wentylatorów.

Potem rozległy się kroki na korytarzu, otworzyły się drzwi, strażnicy odsunęli się na bok i do pokoju weszła Jodie. Na tle szarych ścian wydawała się wręcz płonąć w jasnobrzoskwiniowej sukience i wełnianym płaszczu o kilka odcieni ciemniejszym. Włosy nadal miała rozjaśnione słońcem lata, oczy jasnoniebieskie, skórę koloru miodu. Teraz, w środku nocy, wydawała się świeża ja pogodny poranek.

– Cześć, Reacher – powiedziała.

Reacher skinął głową, nic nie mówiąc. Twarz Jodie wyrażała obawę. Dziewczyna podeszła bliżej, pochyliła się i pocałowała go. Pachniała jak kwiat.

– Rozmawiałaś z nimi? – spytał.

– Nie jestem do tego odpowiednią osobą. Prawo finansowe tak, ale o prawie karnym po prostu nie mam pojęcia.

Czekała, stojąc naprzeciw niego, wysoka, szczupła, z pochyloną na bok głową i całym ciężarem ciała opartym na jednej nodze. Za każdym razem, kiedy ją widział, wydawała mu się piękniejsza. Wstał i przeciągnął się zmęczony.

– Nie ma się czym przejmować – powiedział. Jodie potrząsnęła głową.

– Jest, jak jasna cholera.

– Nie zabiłem żadnej kobiety. Jodie przyjrzała mu się uważniej.

– Pewnie, że nie zabiłeś żadnej kobiety. Ja to wiem i oni to wiedzą, bo inaczej zakuliby cię w kajdanki, założyli kajdany na nogi i odwieźli wprost do Quantico, a nie tu. Musi chodzić o tą drugą rzecz. Widzieli, jak to robisz. Na ich oczach wysłałeś do szpitala dwóch facetów.

– Nie o to chodzi. Za szybko zareagowali. Przygotowali wszystko, nim zdążyłem zrobić cokolwiek. I ta druga rzecz nic ich nie obchodzi. Nie robię w wymuszeniach, a Coza interesuje tylko to i nic innego. Zbrodnia zorganizowana.