Выбрать главу

– Posłucha cię?

– Byłam bardzo przekonująca.

Reacher skinął głową.

– W porządku, więc jest bezpieczna. Powinniśmy się martwić o pozostałe osiemdziesiąt siedem.

*

Po New Jersey przyszła kolej na sto trzydzieści kilometrów Marylandu, pokonanych w godzinę dwadzieścia minut. Znów padało i było ciemno. Potem zahaczyli o Dystrykt Columbii i wreszcie wjechali do Wirginii. Przed sobą mieli jeszcze sześćdziesiąt pięć kilometrów 1-95, prowadzącej wprost do Quantico. Budynki miasta znikły za ich plecami, przed nimi pojawił się pogodny las. Deszcz przestał padać, niebo pojaśniało. Lamarr jechała szybko, a potem nagle przyhamowała i skręciła w nieoznakowaną drogę wijącą się między drzewami. Nawierzchnia była dobra, ale zakręty ostre. Po niespełna kilometrze pojawiła się polana, a na niej zaparkowane pojazdy wojskowe i pomalowane na ciemną zieleń baraki.

– Piechota morska – powiedziała Lamarr. – Przekazali nam dwadzieścia pięć hektarów na nasze potrzeby.

Reacher się uśmiechnął.

– Oni to widzą inaczej. Uważają, że im je ukradliście. Kolejne kilka zakrętów, kolejny kilometr, kolejna polana, a na niej takie same pojazdy, takie same baraki, taka sama zieleń.

– Farba maskująca – zauważył Reacher. Skinęła głową.

– Skóra cierpnie – powiedziała.

Jeszcze kilka zakrętów, jeszcze kilka polan. Byli już dobre trzy kilometry w głębi lasu. Reacher wyprostował się i rozejrzał uważnie. Nigdy przedtem nie był w Quantico i teraz czuł przede wszystkim ciekawość. Pokonali ciasny zakręt, wyjechali spomiędzy drzew, zatrzymali się przy przegradzającym drogę szlabanie. Był drewniany, pomalowany w czarne i białe paski. Budkę strażnika wykonano z kuloodpornego szkła. Drogę zastąpił im uzbrojony agent. Za jego plecami, w oddali, widać było długi rząd niskich budynków z kamienia koloru miodu, a pomiędzy nimi kilka cięższych i wyższych. Budynki stały dość daleko od siebie wśród porośniętych trawą, łagodnie falujących wzgórz. Trawniki wydawały się idealne, a sposób, w jaki rozrzucono zabudowę, dowodził, że architekt nie musiał przejmować się ograniczeniami przestrzennymi. Całość sprawiała wrażenie wielkiego spokoju, jak kampus pomniejszego uniwersytetu albo siedziba sporej korporacji; wrażenie psuło tylko ogrodzenie z drutu kolczastego i ten uzbrojony facet.

Lamarr opuściła okno. Grzebała w torebce, szukając identyfikatora. Agent musiał wiedzieć, z kim ma do czynienia, ale zasady to zasady i należy ich przestrzegać. Skinął głową, gdy tylko wyciągnęła rękę z torebki. Spojrzał na Reachera.

– Powinieneś mieć jego papiery – powiedziała Lamarr. Jeszcze raz skinął głową.

– Oczywiście. Pan Blake wszystko przygotował.

Wrócił do budki. Po chwili pojawił się z plastikowym identyfikatorem na łańcuszku. Podał go przez okno Lamarr, a Lamarr Reacherowi. Na identyfikatorze widniało jego nazwisko i stare zdjęcie z wojska, z nadrukowaną na nie wielką literą „G”.

– Gość – wyjaśniła Lamarr. – Noś go przez cały czas.

– Albo? – zainteresował się Reacher.

– Albo zostaniesz zastrzelony. Wcale nie żartuję.

Tymczasem agent zdążył wrócić do budki. Podniósł szlaban.

Lamarr zasunęła szybę, ruszyła, przyspieszyła. Droga wspięła się na pagórek; za nim, we wgłębieniu, znajdował się parking. Reacher usłyszał strzały, niski tępy huk broni ręcznej dużego kalibru. Od ukrytych wśród drzew strzelających mogło ich dzielić ze dwieście metrów.

– Ćwiczenia – powiedziała Lamarr. – Tak tu jest od wschodu do zachodu słońca.

Była pewna siebie, energiczna, jakby ożywiła ją bliskość statku matki. Reacher doskonale rozumiał, jak to się mogło zdarzyć. Quantico było niewątpliwie imponujące. Mieściło się w naturalnej dolinie, w lesie, oddalone od cywilizacji o wiele kilometrów. Samotne i tajemnicze. Nie dziwił fakt, że w ludziach mających tyle szczęścia, że się tu dostali, budziło oddanie i niezłomną lojalność.

Przejechali powoli przez garby przy wjeździe, zatrzymali się na parkingu przed największym budynkiem. Zaparkowali na wolnym miejscu. Lamarr spojrzała na zegarek.

– Sześć godzin dziesięć minut – powiedziała. – Długo, cholernie długo. To pewnie przez tę pogodę, no i lunch zabrał nam o wiele za dużo czasu.

W samochodzie zapanowała cisza. Przerwał ją Reacher.

– Co teraz? – spytał.

– Teraz zabieramy się do roboty.

Otworzyły się prowadzące do budynku szklane drzwi. Stanął w nich Poulton, mały facet o piaskowych włosach, z wąsikiem. Miał na sobie świeży garnitur, granatowy, białą koszulę i szary krawat. Te nowe barwy sprawiły, że nie wydawał się już taki nieważny, raczej sztywny, formalny. Stał przez chwilę nieruchomo, rozglądając się po parkingu, po czym ruszył w kierunku samochodu. Lamarr wysiadła, wyszła mu na spotkanie. Reacher siedział w samochodzie. Czekał. A Poulton czekał, aż Lamarr wyjmie torbę z bagażnika, nie wyręczył jej w tym. Była to torba na ubrania z imitacji czarnej skóry, do kompletu z jej teczką.

– Wysiadaj, Reacher! – zawołała.

Reacher pochylił się, zawiesił na szyi identyfikator, odtworzył drzwiczki i wysiadł. Było chłodno i wietrznie. Wiatr niósł szelest suchych liści, które przewiewał z miejsca na miejsce, i odgłos strzałów.

– Weź swoją torbę! – krzyknął Poulton.

– Nie mam torby.

Pulton spojrzał na Lamarr. Odpowiedziała mu spojrzeniem mówiącym dobitniej niż słowa: „A ja musiałam znosić to przez cały dzień”, po czym oboje zrobili w tył zwrot jak na musztrze i poszli w stronę budynku. Reacher uniósł wzrok do nieba, a następnie ruszył w ich ślady. Falisty teren sprawiał, że z każdym krokiem widział coś nowego. Po lewej teren opadał; dopiero teraz dostrzegł oddziały rekrutów maszerujących energicznym, zdecydowanym krokiem, biegających grupami lub znikających w lesie, z bronią w ręku. Ich mundurem wydawały się ciemnogranatowe dresy z żółtymi literami FBI wyszytymi na piersiach i plecach, jakby były logo sławnego projektanta albo symbolem drużyny pierwszoligowej. W jego oczach ekswojskowego wyglądali na bandę beznadziejnych cywilów; nagle ze wstydem uświadomił sobie, że zapewne dlatego, iż spory procent chodzących i biegających stanowiły kobiety.

Lamarr otworzyła szklane drzwi. Weszła do środka. Poulton czekał na Reachera na progu.

– Zaprowadzę cię do pokoju – powiedział. – Będziesz mógł zostawić tam rzeczy.

Z bliska, w pełnym słońcu, wydawał się starszy. Na jego twarzy można było dopatrzyć się zmarszczek, choć z trudem, jakby na ciało czterdziestolatka naciągnięto skórę dwudziestolatka.

– Nie mam rzeczy – odpowiedział Reacher. – Przed chwilą ci to powiedziałem.

Poulton się zawahał. To mu nie pasowało do szablonu. W końcu sprawy załatwia się w określony sposób.

– I tak cię zaprowadzę – oznajmił w końcu.

Lamarr odeszła ze swą torbą, a Reacher i Poulton wsiedli do windy. Wjechali na trzecie piętro. Wysiedli. Cichy korytarz wyłożony był cienką wykładziną, ściany obito wytartym, wypłowiałym materiałem. Poulton podszedł do zwykłych, nieoznakowanych drzwi. Otworzył je wyjętym z kieszeni kluczem. Prowadziły do standardowego motelowego pokoju: wąski korytarz, po prawej łazienka, po lewej szafa, łóżko półtora na dwa metry, stolik, dwa krzesła, mdły wystrój.

Poulton nie wszedł do środka.

– Bądź gotów za dziesięć minut – powiedział tylko. Drzwi zamknęły się hermetycznie. Od wewnątrz nie miały klamki. A więc nie był to całkiem standardowy motelowy pokój. Okno wychodziło na lasy, ale się nie otwierało; ramę zaspawano, klamki zdjęto. Na nocnym stoliku stał telefon. Podniósł słuchawkę. Normalny sygnał. Wcisnął dziewiątkę. Taki sam normalny sygnał. Wybrał bezpośredni numer biura Jodie. Po jedenastu sygnałach przerwał połączenie i zadzwonił do mieszkania. Zgłosiła się automatyczna sekretarka. Spróbował na komórkę. Wyłączona.