– Musimy ruszać – oznajmiła. – Czeka nas spotkanie w czasie śniadania.
W korytarzu Reacher zdjął kurtkę z wieszaka. Wyszli, zjechali na parter, zatrzymali się na chwilę przed drzwiami. Rzeczywiście, padał gęsty deszcz. Postawił kołnierz kurtki i wyszedł za agentką. Ciemność ustąpiła miejsca szarości. Deszcz był zimny. Harper pobiegła ścieżką. Biegł o krok za nią, nie spuszczając z niej wzroku. Doskonale wyglądała w biegu.
Lamarr, Blake i Poulton czekali na nich w kafeterii. Zajmowali trzy z pięciu krzeseł, ustawionych ciasno przy czteroosobowym stoliku przy oknie. Kiedy do nich podchodził, przyglądali mu się uważnie. Pośrodku stołu stał biały dzbanek z kawą, otoczony odwróconymi do góry dnem kubkami. Obok niego ustawiono koszyk torebek z cukrem, w pobliżu leżał stos łyżeczek, były serwetki, koszyk pączków i stos dzisiejszych gazet. Harper usiadła, Reacher wcisnął się na miejsce obok niej. Lamarr obserwowała go z dziwnym błyskiem w oczach. Poulton odwrócił wzrok. Blake sprawiał wrażenie rozbawionego w nieprzyjemny, szyderczy sposób.
– Gotów do pracy? – spytał.
– Jasne – odparł Reacher. – Po kawie. Poulton odwrócił kubki, Harper je napełniła.
– Wczoraj wieczorem zadzwoniliśmy do Fort Dix – mówił dalej Blake. – Rozmawialiśmy z tym pułkownikiem Trentem. Obiecał, że poświęci ci cały dzisiejszy dzień.
– To powinno wystarczyć.
– Wydaje się, że on cię nawet lubi.
– Nie. Jest mi winien przysługę, a to zupełnie co innego. Lamarr skinęła głową.
– Doskonale. Możesz to wykorzystać. Wiesz, czego szukasz, prawda? Skoncentruj się na datach. Znajdź kogoś, kogo wolne tygodnie się zgadzają. Moim zdaniem on robi to pod koniec swojego tygodnia. Niekoniecznie ostatniego dnia, bo przecież musi wrócić do bazy, choć trochę się uspokoić…
Reacher się uśmiechnął.
– Co za dedukcja, Lamarr. Za to ci płacą?
Lamarr po prostu spojrzała na niego… i też się uśmiechnęła. Jakby wiedziała coś, czego on nie wiedział.
– O co chodzi? – spytał.
– Opamiętaj się i bądź grzeczny – upomniał go Blake. – Masz jakiś problem? Nie podobają ci się jej sugestie?
Reacher wzruszył ramionami.
– Jeśli posłużymy się wyłącznie datami, dostaniemy może z tysiąc nazwisk.
– To zredukuj jakoś ich liczbę. Niech Trent zestawi je z kobietami. Znajdzie kogoś, który służył z jedną z ofiar.
– Albo z mężczyzną który poszedł siedzieć – wtrącił Poulton. Reacher znów się uśmiechnął.
– Cóż za błyskotliwe umysły zasiadają przy tym stole. Doprawdy, przy was każdy czułby się co najmniej onieśmielony.
– Masz lepsze pomysły, cwaniaczku? – spytał Blake.
– Wiem, co zrobię.
– Świetnie. Tylko pamiętaj, co od tego zależy. W niebezpieczeństwie jest mnóstwo kobiet, w tym jedna twoja.
– Zajmę się tym.
– No, to do roboty.
Harper zrozumiała aluzję. Wstała. Reacher też podniósł się z krzesła. Poszedł za nią. Pozostała trójka odprowadziła ich wzrokiem; w ich spojrzeniach było coś… tylko co? Harper czekała na niego przy wejściu do kafeterii. Ona też przyglądała mu się, czekała, aż podejdzie, uśmiechała się. Przystanął obok niej.
– Dlaczego wszyscy tak się na mnie gapią? – spytał.
– Oglądaliśmy taśmę. No wiesz, tę z kamery obserwacyjnej.
– I co z tego?
Nie odpowiedziała. Reacher szukał w pamięci, co też takiego robił w pokoju. Dwa razy wziął prysznic. Trochę chodził w kółko. Zaciągnął zasłony. Przespał się. Wstał. Odsunął zasłony. Trochę chodził w kółko. To chyba wszystko.
– Przecież nic nie zrobiłem – powiedział. Harper uśmiechnęła się znowu. Szerzej.
– Nie, nie zrobiłeś.
– Więc o co chodzi?
– No… wiesz… zdaje się, że nie przywiozłeś ze sobą piżamy.
Facet, mający pod opieką park samochodowy, podjechał pod drzwi i wysiadł, nie wyłączając silnika. Harper przyglądała się, jak Reacher wsiada, a potem wślizgnęła za kierownicę. W lejącym deszczu przejechali przez punkt kontrolny, minęli rozstawione na obwodzie oddziały piechoty morskiej, wjechali na 1-95. Pomknęli na północ i po szybkiej, czterdziestominutowej jeździe skręcili na wschód. Pędzili wzdłuż południowej granicy Dystryktu Columbii. Dziesięć minut szalonej jazdy, skręt w prawo i byli już przy północnej bramie do bazy sił powietrznych Andrews.
– Dali nam firmowy samolot – powiedziała Harper.
Dwa punkty kontrolne dalej stanęli u stóp schodków wiodących na pokład nieoznakowanego leara. Zostawili samochód na pasie, weszli do kabiny. Zaczęli kołowanie, nim zdążyli usiąść i zapiąć pasy.
– Powinniśmy dolecieć do Dix w pół godziny – powiedziała Harper.
– McGuire – poprawił ją Reacher. – Dix jest bazą korpusu piechoty morskiej. My wylądujemy w bazie sił powietrznych McGuire.
Harper wyraźnie się zaniepokoiła.
– A mnie powiedzieli, że udamy się wprost na miejsce…
– I tak jest w rzeczywistości. Chodzi o to samo miejsce. Ma różne nazwy, to wszystko.
Agentka się skrzywiła.
– Dziwne. Zdaje się, że nigdy nie zrozumiem armii.
– Nie masz się czym przejmować. My też was nie rozumiemy.
Lądowali zaledwie pół godziny później; jak każdy mały odrzutowiec ich maszyna podrygiwała w podmuchach wiatru. Niemal przez całą drogę w dół przebijali się przez chmury, ziemia ukazała się nagle, gdy byli już nisko. W Jersey też padało, było mroczno, beznadziejnie. Baza sił powietrznych to w ogóle ponure, szare miejsce, a teraz i pogoda mu nie sprzyjała. Pas McGuire był wystarczająco szeroki i długi, by niezdarne transportowce mogły wzbić się w powietrze, więc lear po wylądowaniu zatrzymał się w jednej czwartej jego długości jak koliber przysiadający dla odpoczynku na autostradzie. Odwrócił się, kołował przez chwilę i wreszcie przycupnął w odległym kącie. Na ich spotkanie pomknął Chevrolet w charakterystycznym zielonym kolorze; kiedy opuszczono schodki, już stał pod nimi i czekał. Kierowcą był porucznik piechoty morskiej, może dwudziestopięcioletni i bardzo zmoknięty.
– Major Reacher? – spytał. Reacher skinął głową.
– A to agentka Harper z FBI – powiedział. Porucznik zignorował agentkę; Reacher z góry wiedział, że ją zignoruje.
– Pułkownik czeka na pana.
– No to jedźmy. Nie możemy kazać pułkownikowi czekać, prawda?
Usiadł obok porucznika na przednim siedzeniu, Harper zajęła miejsce z tyłu. Przejechali z McGuire do Dix wąskimi uliczkami o bielonych wapnem krawężnikach, biegnących wśród stłoczonych ciasno magazynów i koszar. Zatrzymali się przy ciasnej grupce ceglanych biurowych baraków, odległych niewiele ponad półtora kilometra od pasa McGuire.
– Drzwi po lewej, panie majorze – powiedział porucznik.
Został w samochodzie; Reacher z góry wiedział, że w nim zostanie. Wysiadł, Harper za nim. Trzymała się bardzo blisko, skulona, zmarznięta i mokra. Wiatr siekł deszczem niemal poziomo. Pośrodku budynku biurowego, w ślepej ceglanej ścianie, znajdowało się troje nieoznaczonych drzwi. Otworzył lewe, wprowadził Harper do przestronnego przedpokoju wypełnionego metalowymi biurkami i szafkami na akta. Pokój był sterylnie czysty i wręcz obsesyjnie porządny, a jaskrawe światło ostro kontrastowało z szarością deszczowego poranka. Przy trzech biurkach pracowało trzech sierżantów. Jeden z nich podniósł głowę i wcisnął przycisk stojącego przed nim telefonu.
– Major Reacher już jest, pułkowniku – powiedział.
Po bardzo krótkiej chwili otwarły się wewnętrzne drzwi. Pojawił się w nich wysoki mężczyzna o budowie charta i ciemnych włosach, lekko siwiejących na skroniach. Szczupłą dłoń wyciągał w serdecznym powitaniu.