– Cześć, Reacher – powiedział John Trent.
Reacher skinął głową. Trent zawdzięczał drugą połowę swej kariery paragrafowi, który przed dziesięciu laty nie znalazł się w jego raporcie. Pułkownik założył, że paragraf ten został już wpisany do przygotowanego raportu. Przyszedł do Reachera nie po to, by prosić o wykreślenie tych paru zdań, targować się, przekupić go, lecz wyłącznie po to, by wyjaśnić jak oficer oficerowi, dlaczego się pomylił. Chciał tylko, by Reacher zrozumiał, że to rzeczywiście była pomyłka, nie zła wola, nie nieuczciwość. Wyszedł, nie prosząc o nic, wrócił do siebie, usiadł i czekał, aż spadnie topór. Ale topór nie spadł, raport został opublikowany bez paragrafu. Czego Trent nie wiedział, to tego, że Reacher w ogóle go nie napisał. Od tej chwili minęło dziesięć lat, podczas których dwaj mężczyźni praktycznie ze sobą nie rozmawiali. Aż do wczorajszego ranka, kiedy to Reacher przeprowadził pierwszą ze swych pilnych rozmów telefonicznych z aparatu w mieszkaniu Jodie.
– Cześć, pułkowniku – powiedział teraz. – To agentka Harper z FBI.
Trent był bardziej uprzejmy od swego porucznika; jako pułkownik nie miał wyboru. A może tylko większe wrażenie robiły na nim wysokie, przemoknięte blondynki, ubrane po męsku. W każdy razie podał agentce dłoń. I może ściskał ją odrobinę dłużej, niż to było konieczne. I może nawet uśmiechnął się przy tym, prawie niezauważalnie.
– Miło mi pana poznać, panie pułkowniku – powiedziała Harper. – Iz góry dziękuję.
– Jeszcze nic nie zrobiłem – zaprotestował Trent.
– No cóż… zawsze jesteśmy wdzięczni za współpracę… tym, którzy godzą się z nami współpracować.
Trent puścił wreszcie dłoń agentki.
– Domyślam się, że jest ich niewielu?
– Mniej, niżbyśmy chcieli. Jeśli wziąć pod uwagę, że jesteśmy po tej samej stronie.
Trent znów się uśmiechnął.
– Koncept bardzo interesujący – powiedział. – Oczywiście zrobię, co w mojej mocy, ale moja współpraca będzie ograniczona. Czego pani się, oczywiście, spodziewała. Mamy zamiar przejrzeć dane osobiste i dotyczące przebiegu służby, których nie mam zamiaru ujawnić. Zrobimy to we dwóch, z Reacherem. Chodzi o kwestie bezpieczeństwa narodowego i tajemnicę wojskową. Niestety, musi pani tu poczekać.
– Cały dzień? Trent skinął głową.
– Tak długo, jak okaże się to konieczne. Czy to pani odpowiada?
Bez wątpienia Harper to nie odpowiadało. Milczała wpatrzona w podłogę.
– Pani nie zapoznałaby mnie z tajnymi aktami FBI, prawda? Chodzi mi o to, że tak naprawdę nie lubicie nas bardziej, niż my was.
Harper rozejrzała się dookoła.
– Polecono mi go pilnować – odparła.
– Doskonale to rozumiem. Wasz pan Blake objaśnił mi pani rolę. Ale pozostanie pani przecież tu, przed moim biurem, a do niego prowadzą tylko jedne drzwi. Sierżant przydzieli pani biurko.
Sierżant wstał, nie czekając na polecenie. Wskazał puste biurko, zza którego doskonale widać było drzwi prowadzące do pokoju Trenta. Harper usiadła przy nim powoli, niepewna.
– Tu będzie pani wygodnie – powiedział Trent. – Wasze sprawy zabiorą nam trochę czasu, nie są to rzeczy proste. Jestem pewien, że wie pani, jak to jest z papierami.
Odwrócił się i wprowadził Reachera do swojego biura. Zamknął drzwi. Był to duży pokój z oknami na dwóch ścianach, regałami na książki, szafkami, wielkim drewnianym biurkiem i wygodnymi, skórzanymi krzesłami. Reacher usiadł naprzeciw biurka, rozparł się jednym z nich wygodnie.
– Dwie minuty, dobrze? Trent skinął głową.
– Czytaj to – powiedział. – Wyglądaj na zapracowanego. Wręczył Reacherowi nabity segregator w kolorze spłowiałej zieleni, który zdjął z wysokiego stosu podobnych segregatorów. Reacher otworzył go, pochylił się, pogrążył w studiowaniu skomplikowanego wykresu, ilustrującego zapotrzebowanie na paliwo lotnicze w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. Trent podszedł do drzwi, otworzył je szeroko.
– Pani Harper?! – zawołał. – Chce pani kawy albo coś? Reacher obejrzał się przez ramię. Harper patrzyła na niego, rejestrowała wzrokiem fotele, biurko, stos segregatorów.
– Dziękuję, mam wszystko, czego mi potrzeba! – krzyknęła.
– To świetnie. Jeśli coś przyjdzie pani do głowy, wystarczy powiedzieć sierżantowi.
Pułkownik zamknął drzwi, nie czekając na odpowiedź. Podszedł do okna. Reacher zdjął identyfikator, odłożył go na biurko. Wstał. Trent otworzył okno najszerzej, jak się dało.
– Nie dałeś mi wiele czasu – szepnął. – Ale mam wrażenie, że nieźle idzie.
– Kupili to od razu – odpowiedział Reacher, również szeptem. – Znacznie szybciej, niż się tego spodziewałem.
– Ale skąd wiedziałeś, że będziesz miał opiekę?
– Spodziewaj się najlepszego, przygotuj na najgorsze. Sam wiesz, jak to jest.
Trent skinął głową, wyjrzał przez okno, spojrzał najpierw w lewo, potem w prawo.
– Dobra, ruszaj w drogę. No i powodzenia, przyjacielu.
– Potrzebuję broni – szepnął Reacher.
Trent spojrzał mu w oczy, stanowczo potrząsnął głową.
– Nie. Tego zrobić nie mogę.
– Musisz. Potrzebuję broni.
Trent milczał. Był niespokojny, zaczynał się denerwować.
– Chryste, w porządku, broń – rzekł wreszcie. – Ale nie nabita. I tak już nadstawiam tyłek.
Otworzył szufladę, wyjął z niej berettę M9, taką samą jak te, które nosili chłopcy Petrosjana, tylko że z tej nie spiłowano numeru seryjnego, co było widoczne na pierwszy rzut oka. Trent wysunął magazynek i wysypał z niego naboje do szuflady, jeden po drugim.
– Cicho – szepnął Reacher, zaniepokojony.
Trent skinął głową, wsunął pusty magazynek, podał berettę Reacherowi, trzymając ją za lufę. Reacher skinął głową, schował ją do kieszeni. Usiadł na parapecie, wysunął nogi na zewnątrz.
– Miłego dnia – szepnął.
– Nawzajem. Uważaj na siebie.
Reacher podparł się dłońmi i zaskoczył z parapetu. Znajdował się w wąskiej alejce; na dworze ciągle padał deszcz. Porucznik czekał na niego w stojącym dziesięć metrów dalej chevrolecie; jego silnik już pracował. Reacher wskoczył do środka i samochód ruszył, nim zdążył zamknąć drzwi. Pokonanie drogi do McGuire zajęło im zaledwie nieco ponad minutę. Wjechali na pas, pomknęli ku czekającemu na nich helikopterowi piechoty morskiej. Znajdujący się u dołu maszyny właz był otwarty, wirnik obracał się szybko. Podmuch powietrza układał strugi deszczu we wzór spirali.
– Dzięki, mały – powiedział Reacher.
Wyskoczył z samochodu, wbiegł po rampie do ciemnego wnętrza helikoptera. Właz zamknął się za nim z cichym wyciem elektrycznego mechanizmu. Hałas silnika wzmógł się, przeszedł w nieznośny ryk. Poczuł, że maszyna wznosi się w powietrze, a potem chwyciła go para silnych rąk i usadziła na siedzeniu. Zapiął pasy, ktoś rzucił mu słuchawki. Nałożył je, usłyszał trzask włączanego interkomu, a jednocześnie zapaliły się wewnętrzne światła i Reacher na własne oczy zobaczył, że siedzi na płóciennym krzesełku pomiędzy dwoma oficerami zaopatrzenia z piechoty morskiej.
– Lecimy na lądowisko straży przybrzeżnej w Brooklynie – poinformował go pilot. – Cokolwiek bliżej, a musielibyśmy wypełniać plan lotu, a wypełniania planu lotu nie mamy akurat w planie. Nie dziś. W porządku?
Reacher włączył mikrofon.
– To mi pasuje, chłopaki. Dzięki.
– Pułkownik musi panu wisieć jak cholera – zauważył pilot.
– Nie, on po prostu mnie lubi.
Pilot roześmiał się głośno. Helikopter zawrócił w miejscu i przyspieszył, przeraźliwie hałasując.
11
Lądowisko helikopterów straży przybrzeżnej w Brooklynie mieści się na wschodnim krańcu Floyd Bennett Field, naprzeciw wyspy w Jamaica Bay, znanej pod nazwą Ruffle Bar, prawie dokładnie dziewięćdziesiąt pięć kilometrów na północny wschód od McGuire. Pilot przeleciał ten dystans w trzydzieści siedem minut. Wylądował w kręgu z wymalowaną w nim wielką literą „H”. Ryk silnika przycichł. Nieco.