Выбрать главу

– Kolego, popełniasz błąd – szepnął. Reacher potrząsnął głową.

– Nie, dupku, nie popełniamy błędu. My wykonujemy nich!

– Jacy my?

– Petrosjan.

– Petrosjan? Chyba sobie kpisz!

– W żadnym razie. Jestem poważny. Śmiertelnie poważny. Ta ulica należy do Petrosjana. Od dziś. Dokładnie: od tej chwili. Wszystko. Cała ulica. Czy wyraziłem się wystarczająco jasno?

– To nasza ulica.

– Już nie. To ulica Petrosjana. On ją przejął. Chcesz zapłacić nogą za głupie spory?

– Petrosjan?

– Uwierz mi na słowo – powiedział Reacher. Lewą pięścią przyłożył Chińczykowi w żołądek, a kiedy ten się skulił, walnął go kolbą beretty w głowę za uchem, po czym delikatnie położył go na kumplu. Ściągnął spust, uwalniając suwadło, schował pistolet do kieszeni, pochylił się, podniósł torbę, wsadził ją pod pachę. Wyszedł z alejki. Skierował się na północ.

Nie miał już czasu. Jeśli jego zegarek późni się choćby o minutę, a faceta z marynarki o minutę spieszy, nie dojdzie do spotkania. Ale Reacher nie biegł. Bieganiem po mieście zwracasz na siebie uwagę. Szedł tak szybko, jak tylko mógł sobie na to pozwolić, jeden krok w bok na trzy do przodu, szukając maksymalnej ilości wolnego miejsca na chodnikach. Skręcił za róg. Niebieski samochód z dyskretnie wypisanymi na przednich drzwiach słowami „Rezerwa Marynarki Wojennej” właśnie odjeżdżał od krawężnika. Na jego oczach powoli włączył się w ruch.

I teraz już Reacher pobiegł. Na miejsce, w którym parkował samochód, dotarł cztery sekundy po tym, jak wóz odjechał. W tej chwili dzieliły go od niego trzy inne samochody; właśnie przyspieszał, starając się zdążyć na zielone światło. Odprowadził go wzrokiem. Światło zmieniło się na czerwone. Samochód przyspieszył, ale kierowca wystraszył się i wcisnął hamulec. Zatrzymał wóz elegancko, zaledwie z przednimi kołami na pasach. Reacher odetchnął, podbiegł do skrzyżowania, szarpnął drzwiczki od strony pasażera. Opadł na siedzenie, dysząc ciężko. Kierowca tylko skinął głową. Nie powiedział słowa, nie próbował wyjaśnić, dlaczego odjechał. Reacher nie spodziewał się ani przeprosin, ani wyjaśnień. Kiedy marynarka mówi „trzy godziny”, ma na myśli trzy godziny. Sto osiemdziesiąt minut, ani sekundy więcej, ani sekundy mniej. Czas i pływy nie czekają na człowieka. Marynarka wspiera się na fundamentach głupot takich jak ta.

*

Powrót do biura Trenta w Dix odbył się identycznie jak wyjazd z jego biura, tyle że odwrotnie. Trzydzieści minut jazdy samochodem przez Brooklyn, oczekujący helikopter, hałaśliwy lot do McGuire, porucznik w służbowym chevrolecie czekającym już na pasie. W helikopterze Reacher miał czas policzyć pieniądze z torby. Było tego tysiąc dwieście dolarów, sześć zwiniętych plików banknotów, każdy po dwieście dolców. Forsę oddał załadunkowym na najbliższą balangę ich jednostki, torbę podarł wzdłuż szwów, a kawałki wyrzucił przez otwór do strzelania rakietnicami wprost na Lakewood, New Jersey, z wysokości tysiąca dwustu metrów.

W Dix nadal lało. Porucznik podrzucił go w alejkę, jeszcze kilka kroków i Reacher już cicho stukał w szybę. Trent otworzył okno. Reacher wszedł do pokoju.

– Wszystko w porządku? – spytał. Trent skinął głową.

– Przez cały dzień siedziała tam, taka cicha myszka. Musieliśmy zaimponować jej poświęceniem. Przepracowaliśmy porę lunchu!

Reacher skinął głową i oddał mu nienaładowaną berettę. Zdjął kurtkę. Usiadł na krześle. Założył na szyję identyfikator, wziął segregator. Trent przesunął stos z prawego narożnika na lewy, jakby sprawdzili wszystko bardzo dokładnie.

– Udało się? – spytał.

– Chyba tak. Czas pokaże. Wiesz, jak to jest.

Trent skinął głową. Wyjrzał za okno, sprawdzał, jaka jest pogoda. Był niespokojny. Nie wychodził z pokoju przez cały dzień.

– Możesz wyjść, jeśli chcesz – powiedział Reacher. – Przedstawienie skończone.

– Cały jesteś mokry. Przedstawienie skończy się, kiedy wyschniesz.

Schnięcie zajęło mu dwadzieścia minut. Z telefonu Trenta zadzwonił do Jodie. Bezpośredni numer do biura, dom, komórka. Nikt nie odbiera, nikt nie obiera, wyłączona. Zapatrzył się w ścianę. Potem przeczytał nieutajniony projekt dostarczania poczty żołnierzom piechoty morskiej, przydzielonym do służby na Oceanie Indyjskim. Spędzony nad nim czas sprawił, że osunął się w krześle, a jego oczy nabrały nieobecnego wyrazu. Kiedy Trent otworzył drzwi i Harper dostała wreszcie szansę obejrzenia go sobie po raz drugi tego dnia, Reacher siedział zgarbiony, nieruchomy: wierny portret człowieka, który spędził ciężki dzień nad papierami.

– Zrobiliście jakieś postępy? – spytała. Reacher spojrzał w sufit. Westchnął głęboko.

– Może.

– Sześć godzin! Musieliście do czegoś dojść!

– Może – powtórzył Reacher. Na chwilę zapadła cisza.

– No, dobrze. Idziemy – powiedziała Harper.

Wstała od biurka, przeciągnęła się. Ręce wyciągnęła wysoko nad głowę, wyprostowała dłonie, sięgnęła sufitu; wyglądało to jak jakaś joga czy coś. Uniosła głowę, przechyliła ją, jasne włosy rozsypały się jej na plecach. Trzej sierżanci i jeden pułkownik gapili się na nią w milczeniu.

– No, dobrze. Idziemy – powiedział Reacher.

– Nie zapomnij notatek! – zwrócił mu uwagę Trent. Wręczył Reacherowi kartkę papieru z wydrukowanymi na niej trzydziestoma nazwiskami, zapewne zawodników jego drużyny futbolowej z liceum. Reacher schował listę do kieszeni, włożył płaszcz, potrząsnął wyciągniętą ręką pułkownika. Przeszedł przez salę do drzwi, wyszedł w deszcz, zatrzymał się na chwilę i odetchnął głęboko jak ktoś, kto spędził za biurkiem cały dzień. Harper delikatnie pchnęła go w stronę samochodu. Za kierownicą czekał porucznik, gotów odwieźć ich do leara.

*

Blake, Poulton i Lamarr czekali na nich przy tym samym stoliku w kafeterii Quantico. Na zewnątrz było ciemno jak podczas pierwszego spotkania, ale tym razem stół zastawiono nie do śniadania, lecz do obiadu. Stał na nim dzbanek wody i pięć szklanek, a także sól, pieprz oraz butelki sosów do steku. Blake zignorował Reachera, zerknął na Harper, która odpowiedziała skinieniem głowy, jakby w ten sposób chciała dodać mu odwagi. Wyglądało na to, że go to uszczęśliwiło.

– No i co? – spytał. – Znalazłeś już naszego faceta?

– Może… – odpowiedział Reacher. – Mam listę trzydziestu nazwisk. Być może jest wśród nich jego nazwisko.

– No to obejrzyjmy ją sobie.

– Jeszcze nie. Potrzebuję czegoś więcej. Blake spojrzał na niego, zdumiony.

– Gówno prawda, niczego nie potrzebujesz. Musimy wziąć tych ludzi pod obserwację!

Reacher potrząsnął głową.

– Tego się nie da zrobić. Ci ludzie zajmują pozycje, do których nie doskoczycie. Gdybyście chcieli choćby dostać nakaz na któregoś z nich, zaraz po wizycie u sędziego musielibyście popielgrzymować do sekretarza obrony. A ten musiałaby popielgrzymować do naczelnego dowódcy, którym, kiedy ostatni raz sprawdzałem, był prezydent. Z kolei, żeby dotrzeć do prezydenta, potrzebujecie o wiele więcej, niż mogę wam w tej chwili dać.

– W takim razie co proponujesz?

– Proponuję, żebyście pozwolili mi jakoś to jeszcze ograniczyć.

– Jak?

Reacher wzruszył ramionami.

– Chcę się zobaczyć z siostrą Lamarr.

– Moją przyrodnią siostrą – poprawiła go Lamarr.

– Dlaczego? – spytał Blake. Reacher bardzo chciał powiedzieć: „Bo zabijam czas, baranie a znacznie bardziej wolę go zabijać w drodze, niż siedząc na tyłku, nawet tutaj”, ale tylko przybrał mądry wyraz twarzy i jeszcze raz wzruszył ramionami.