Выбрать главу

– A ja pozwalam. Jeśli ci się to nie podoba, trudno. Przeżyję.

*

Przez resztę lotu do Seattle nie rozmawiali. Pięć godzin bez jednego słowa. Reacherowi było z tym całkiem dobrze. Wygodnie. Nie należał do ludzi z natury towarzyskich. Czuł się lepiej, gdy milczał. Nie widział w tym nic dziwnego. Nie odczuwał napięcia. Po prostu siedział, nie rozmawiając, jakby odbywał tę Podróż sam.

Harper miała z tym większy problem. Widział, że to ją niepokoi. Pod tym względem była jak większość ludzi. Postawić ją °bok kogoś, kogo zna, i zaraz czuje, że musi z nim rozmawiać.

Dla niej milczenie było czymś nienaturalnym. Ale on nie ustępował. Pięć godzin bez jednego słowa.

Zegarki Zachodniego Wybrzeża zredukowały pięć godzin do dwóch. Kiedy lądowali nadal była mniej więcej pora śniadania Terminale Sea-Tac pękały w szwach od ludzi dopiero zaczynających dzień. Sala przylotów była jak zwykle wypełniona tłumem kierowców trzymających w górze tabliczki. Znajdował się wśród nich facet w szarym garniturze z krawatem w paski, krótko ostrzyżony. Nie miał tabliczki, ale to był ich facet. Litery „FBI” równie dobrze mógł mieć wytatuowane na czole.

– Lisa Harper? – spytał. – Jestem z biura terenowego w Seattle.

Uścisnęli sobie dłonie.

– A to Reacher – powiedziała Harper.

Agent z Seattle kompletnie go zignorował. Reacher uśmiechnął się w duchu. Touche - pomyślał. Z drugiej strony facet pewnie ignorowałby go, nawet gdyby byli najlepszymi kumplami, bo całą swą uwagę poświęcił temu, co zakrywała koszula jego koleżanki.

– Do Spokane polecimy – oznajmił. – Firma taksówek powietrznych jest nam winna parę przysług.

Służbowy samochód zaparkował przy zakazie parkowania. Przejechali nim półtora kilometra obwodową drogą kołowania do General Aviation, czyli ogrodzonych dwóch hektarów płyty lotniska, wypełnionych samolotami, wyłącznie małymi, jedno-, i dwusilnikowymi. Było tu też skupisko baraków ozdobionych oszczędnościowymi szyldami reklamującymi usługi transportowe i lekcje pilotażu. Przed jednym z nich już czekał na nich facet w mundurze lotnika bez dystynkcji. Poprowadził ich do czystej, białej sześciomiejscowej cessny. Odbyli nieprzesadnie krótki spacer po płycie postojowej. Jesień na północnym zachodzie była jaśniejsza od jesieni w Dystrykcie Columbii, ale tak samo zimna.

Wnętrze samolotu mniej więcej dorównywało wielkością wnętrzu buicka Lamarr, było jednak znacznie bardziej spartańskie. Niemniej wydawało się czyste, zadbane, a silniki ruszyły za muśnięciem startera. Wykołowali na pas; Reacher miał to samo uczucie kruchości maszyny jak wówczas, gdy siedział w learze. Stanęli w kolejce za boeingiem 747 do Tokio, jak mysz, ustawiająca się w kolejce za słoniem. A potem, zaledwie w kilka sekund, rozpędzili się i wystartowali. Polecieli na wschód, trzysta metrów nad ziemią. Lot był dość hałaśliwy.

Wskaźnik prędkości powietrznej wskazywał ponad sto dwadzieścia węzłów, lecieli dwie godziny. Siedzenie było ciasne i niewygodne. Reacher zaczął żałować, że wybrał akurat ten sposób zabijania czasu. W ciągu jednego tylko dnia spędzi czternaście godzin w samolotach. Może powinien zostać, popracować z Lamarr nad aktami? Wyobraził sobie jakiś cichy pokój, coś w rodzaju biblioteki, stosy papierów, skórzane krzesło, potem wyobraził sobie samą Lamarr, spojrzał na Harper i pomyślał, że chyba jednak mimo wszystko wybrał dobrze.

Okazało się, że Spokane ma lotnisko oszczędne, nowoczesne, większe, niż przypuszczał. Na pasie już czekał samochód Biura, łatwy do rozpoznania nawet z trzystu metrów; czysty czarny sedan z kierowcą w garniturze, swobodnie opartym o błotnik.

– To z biura satelickiego w Spokane – powiedział facet z Seattle.

Samochód podjechał pod cessnę; ruszyli w drogę dwadzieścia sekund po zakończeniu kołowania. Miejscowy facet miał adres zapisany w notesie, przymocowanym do przedniej szyby na przyssawkę. Wyglądało na to, że wie, dokąd jedzie. Przejechali piętnaście kilometrów na wschód, po czym skręcili na północ, w wąską drogę prowadzącą w głąb wzgórz. Były raczej łagodne, ale tylko nieco dalej wznosiły się potężne góry, a na ich szczytach błyszczał śnieg. Przy drodze stały budynki oddalone od siebie o jakieś półtora – dwa kilometry, rozdzielone pasami gęstych lasów i szerokich łąk. Gęstość zaludnienia nie przedstawiała się zachęcająco.

Dom sprawiał takie wrażenie, jakby był kiedyś centralnym punktem rancza, sprzedanym dawno temu i przebudowanym przez kogoś, kto chciał zrealizować marzenie o życiu na wsi, nie rezygnując jednak z estetyki miasta. Niewielką działkę ogrodzono płotem z nowych desek. Za płotem rozciągały się pastwiska; od wewnątrz ta sama co na pastwiskach trawa została bardzo elegancko przystrzyżona. Wzdłuż ogrodzenia rosły drzewa, przygięte przez wiatr. W ścianie małej stodoły wybito bramę, była teraz garażem. Od drogi wjazdowej do drzwi wejściowych prowadziła wijąca się ścieżka. Oba budynki stały blisko drogi i płotu, jak dom na przedmieściu tulący się do domów sąsiadów, tylko on nie tulił się do niczego. Sąsiednie dzieło ludzkich rąk znajdowało się minimum półtora kilometra na północ lub na południe, a przeszło trzydzieści kilometrów na wschód lub zachód.

Miejscowy facet został w samochodzie, Harper i Reacher wysiedli. Przeciągnęli się, stojąc na poboczu. Nagle silnik zgasł; oszałamiająca cisza spadła na nich jak wielki ciężar. Szumiała, syczała i dzwoniła im w uszach.

– Lepiej bym się czuł, gdyby miała mieszkanie w mieście – powiedział Reacher.

Harper skinęła głową.

– I to w domu z ochroną – dodała.

Bramy nie było, płot po prostu kończył się po obu stronach, drogi wjazdowej. Ruszyli w stronę domu. Droga wysypana była łupkiem; przynajmniej jego głośny chrzęst pod nogami brzmiał pocieszająco. Wiał lekki wiatr. Reacher słyszał jego świst w przewodach linii elektrycznej. Harper podeszła do drzwi frontowych. Nie było przy nich dzwonka, tylko kołatka w kształcie łba lwa trzymającego w pysku ciężki metalowy pierścień. Nad kołatką znajdował się szerokokątny wizjer. Niedawno założony, tam gdzie wiertło złuszczyło farbę widać było jasne drewno. Harper ujęła żelazny pierścień, zastukała dwukrotnie. Pierścień uderzył w drewno z głośnym, głuchym stukiem, który przetoczył się po pastwisku i kilka sekund później wrócił odbity od wzgórz.

Nie doczekała się żadnej odpowiedzi. Zapukała jeszcze raz, głuchy dźwięk odezwał się ponownie. Czekali. W głębi domu zatrzeszczała deska. Rozległy się kroki. Ich dźwięk zbliżał się, ucichł przy drzwiach. Nadal nie widzieli nikogo.

– Kto tam? – spytał kobiecy głos. Wyraźnie zaniepokojony.

Harper sięgnęła do kieszeni. Wyjęła legitymację. Oprawiona w skórę była taka sama jak legitymacja, którą Lamarr zastukała w szybę samochodu Reachera. Złoto na złocie. U góry orzeł, z głową przechyloną w lewo. Uniosła ją na wysokość wizjera, trzymała jakieś piętnaście centymetrów od niego.

– FBI, proszę pani – przedstawiła się. – Dzwoniliśmy wczoraj, jesteśmy umówieni.

Drzwi otworzyły się ze zgrzytem starych zawiasów na przedpokój i stojącą w nim kobietę. Kobieta trzymała dłoń na klamce. Uśmiechała się z ulgą.

– Julia strasznie mnie zdenerwowała – powiedziała. Harper uśmiechnęła się do niej sympatycznie, podała nazwisko, przedstawiła Reachera. Kobieta podała im dłoń na przywitanie.

– Alison Lamarr – przedstawiła się. – Naprawdę, bardzo miło was widzieć.

Wprowadziła ich do domu. Hol był kwadratowy, duży jak pokój. Podłogę i ściany wyłożone miał starą sosną, wyheblowaną i wywoskowaną na barwę złota, o ton ciemniejszego niż złoto na legitymacji Harper. Okna zasłaniały żółte, kraciaste lniane zasłony. Na sofach leżały poduszki z pierza. Stare lampy naftowe przerobione zostały na elektryczne.