Выбрать главу

– Blake tego nie robi.

– Doprawdy? A czytałaś materiały dotyczącego jego jednostki?

Harper skinęła głową.

– Ależ oczywiście! Właśnie dlatego zgłosiłam się do wykonania zadania. Napisano o tym mnóstwo książek i artykułów.

– Ja też je czytałem. Rozdział pierwszy, rozwiązana sprawa. Rozdział drugi, rozwiązana sprawa. I tak dalej. Nie ma żadnego rozdziału poświęconego nierozwiązanej sprawie. Od razu zaczynasz się zastanawiać, ile było tych nierozwiązanych spraw. Mam poważne podejrzenia, że wiele. Zbyt wiele, żeby o nich pisać.

– Co ty właściwie chcesz powiedzieć?

– Chcę powiedzieć, że wybiórcze podejście zawsze wygląda dobrze, pod warunkiem że wciągnie się na sztandar sukcesy, a porażki zamiecie pod dywan.

– Przecież oni tego nie robią. Reacher przytaknął skinieniem głowy.

– Nie, nie robią, a w każdym razie nie do końca. Oni nie tylko zgadują, ale w dodatku opierają na tym swoje działania. A to przecież nie jest nauka ścisła. Nie ma żelaznych zasad. No i są jedną jednostką wśród wielu, walczą o status, fundusze, pozycję. Przecież wiesz, jak funkcjonuje organizacja. Właśnie w tej chwili odbywają się przesłuchania w sprawie budżetu. Ich pierwszym, drugim, a nawet trzecim obowiązkiem jest krycie tyłka, bronienie się przed cięciami, rozgłaszanie sukcesów i ukrywanie porażek.

– Więc uważasz, że profil psychologiczny nie jest nic wart? Reacher znowu skinął głową.

– Wiem, że nie jest nic wart. Jest wadliwy w samej swej strukturze. Daje dwa nieprzystające do siebie twierdzenia.

– Jakie?

Tym razem potrząsnął głową przecząco.

– Nie ma mowy, Harper. Najpierw Blake musi przeprosić za pogróżki pod adresem Jodie i odsunąć Lamarr od sprawy.

– Dlaczego miałby to zrobić? Jeśli chodzi o profile, jest najlepsza.

– Właśnie dlatego.

*

Facet z parku samochodowego czekał już na nich na National Airport. Wrócili do Quantico późno. Powitała ich tylko Julia Lamarr. Blake był na spotkaniu budżetowym, a Poulton wrócił do domu.

– Co u niej? – spytała Lamarr.

– Twojej siostry?

– Mojej przyrodniej siostry.

– Wszystko w porządku – powiedział Reacher.

– A jak jej dom?

– Nieźle. Zabezpieczony jak Ford Knox.

– Ale odizolowany, prawda?

– Bardzo.

Lamarr skinęła głową. Czekała.

– Więc u niej w porządku? – przerwała milczenie.

– Chce, żebyś ich odwiedziła – powiedział Reacher. Potrząsnęła głową.

– Nie mogę. Jechałabym tam chyba z tydzień.

– Twój ojciec umiera.

– Mój ojczym.

– Niech będzie. Jej zdaniem powinnaś tam być.

– Nie mogę – powtórzyła Lamarr. – Nic się nie zmieniła? Reacher wzruszył ramionami.

– Nie wiem, jaka była przedtem. Dziś spotkałem ją po raz pierwszy.

– Przebrana za kowbojkę, opalona, śliczna, wysportowana?

– Dokładnie.

Lamarr znów skinęła głową. Ledwo widocznie.

– Niepodobna do mnie.

Reacher jeszcze raz ją sobie obejrzał. Miała na sobie tanie miejskie ubranie, przybrudzone i wygniecione, była blada, chuda i twarda. Kąciki warg miała opuszczone, oczy pozbawione wyrazu.

– Rzeczywiście, niepodobna do ciebie.

– A mówiłam, że jestem tą brzydką siostrą?

Nie powiedziała nic więcej. Odwróciła się i odeszła. Harper zabrała Reachera do kafeterii. Zjedli późną kolację. Potem odprowadziła go do pokoju. Zamknęła go w nim bez słowa. Słuchał jej cichnących w korytarzu kroków. Rozebrał się, wziął prysznic, a potem położył się na łóżku. Myślał i miał nadzieję. I czekał. Przede wszystkim czekał. Czekał na ranek.

13

Przyszedł ranek, ale to nie był ten ranek. Dowiedział się o tym, gdy tylko wszedł do kafeterii. Obudził się i pół godziny spędził, czekając na Harper, a kiedy wreszcie otworzyła drzwi, weszła do środka radosna, elegancka i odświeżona, ubrana w garnitur, który miała na sobie podczas ich pierwszego spotkania. Najwyraźniej miała trzy i nosiła je w określonej, ściśle przestrzeganej kolejności. Trzy garnitury – pomyślał Reacher. To pasuje do jej przypuszczalnych zarobków. Ma o całe trzy garnitury więcej niż on, bo przynajmniej ma jakieś zarobki, przeciwnie niż on.

Zjechali windą, przeszli między budynkami. Ośrodek tonął w ciszy, wyczuwało się atmosferę weekendu. Dopiero teraz Reacher uświadomił sobie, że jest niedziela. Pogoda się poprawiła. Nie żeby zrobiło się cieplej, ale wyszło słońce, no i przestał padać deszcz. Miał nadzieję, że to dobra wróżba, że ma swój dzień, ale ta nadzieja trwała krótko, zgasła, gdy wszedł do kafeterii.

Blake siedział przy stoliku koło okna, sam. Na stole stał dzbanek kawy, trzy odwrócone kubki, pojemnik ze śmietanką i drugi z cukrem, a także koszyki z duńskimi drożdżówkami i pączkami. Zwiastunem złej wiadomości był stos niedzielnych gazet, otwartych, przeczytanych i odrzuconych. „Washington Post”, „USA Today” i, co ze wszystkiego najgorsze, „New YorkTimes” leżały niewinnie na widoku. Oznaczało to, że nie ma wiadomości z Nowego Jorku, że plan jeszcze nie zadziałał, a tym samym, że Reacher musi czekać, aż zadziała.

Przy stole siedzieli we trójkę, nie w piątkę, więc mieli trochę więcej miejsca. Harper usiadła naprzeciwko Blake’a, a Reacher nieco z boku. Blake sprawiał wrażenie starego i przemęczonego. I chorego. Wyglądał jak chodzący atak serca, ale Reacher nie czuł do niego sympatii. Blake złamał zasady.

– Dzisiaj posiedzisz przy aktach – powiedział.

– Jak sobie życzysz.

– Dodaliśmy do nich materiały dotyczące Lorraine Stanley. No więc spędzisz nad nimi dzisiejszy dzień, a wnioski przekażesz nam jutro, przy śniadaniu. Czy to jasne?

Reacher skinął głową.

– Jak słońce.

– Masz jakieś wstępne, o których powinienem wiedzieć?

– Co wstępne?

– Wnioski. Może coś ci przyszło do głowy.

Rechar spojrzał na Harper. W tym momencie lojalna agentka poinformowałaby szefa o jego zastrzeżeniach, ale Harper nie odezwała się, tylko spuściła wzrok i skupiła się na mieszaniu kawy.

– Pozwól, że najpierw przeczytam akta. Jest za wcześnie, żeby powiedzieć coś na pewno.

Blake skinął głową.

– Mamy szesnaście dni. Musimy zacząć robić postępy. Szybko.

Reacher również skinął głową.

– Rozumiem, o co ci chodzi. Może jutro dostaniemy jakieś dobre wieści.

Blake i Harper spojrzeli na niego, jakby uznali jego słowa za dziwne. Potem zajęli się kawą, drożdżówkami, pączkami i działami gazet, spokojnie, jakby mieli mnóstwo czasu do zabicia. Była niedziela. A śledztwo utknęło w martwym punkcie. Przynajmniej to wydawało się jasne. Reacher znał objawy. Jakkolwiek pilne jest cokolwiek, przychodzi taka chwila, że nie ma już gdzie się zwrócić. Konieczność pośpiechu znika, siedzisz sobie, jakby cały świat należał do ciebie, a świat wokół szaleje z wściekłości.

*

Po śniadaniu Harper zaprowadziła go do pokoju dokładnie takiego, jaki wyobraził sobie wytrząsany w niewygodnej cessnie. Mieścił się nad ziemią, był cichy, wypełniały go dębowe stoły i miękkie, wygodne krzesła obite skórą. Przez wielkie okna wpadały do środka promienie słońca. Jedyną wadą tego miejsca był jeden ze stołów, zawalony aktami na wysokość niemal pół metra. Mieściły się w ciemnoniebieskich teczkach, ozdobionych żółtymi literami FBI.

Sterta ta składała się z trzech stosów teczek, przewiązanych grubą gumową opaską. Ułożył je przed sobą, jeden obok drugiego. Amy Callan, Caroline Cooke, Lorraine Stanley. Trzy ofiary, trzy stosy. Spojrzał na zegarek. Dziesiąta dwadzieścia pięć. Zaczynał dość późno. Słońce rozgrzewało salę. Rozleniwiało.