Reacher nie odpowiedział.
– Biuro zawsze dostaje to, czego chce – skwitowała Harper.
Problem w tym, że kiedy tak siedzisz i wspominasz, jak to było, raz za razem, jakby w twojej głowie przewijała się taśma, rodzą się drobne wątpliwości. Wspominasz, wspominasz, ale jakoś nie pamiętasz, czy rzeczywiście wszystko zrobione zostało tak, jak miało być zrobione. Siedzisz w samotności, w całkowitej samotności i myślisz, myślisz, myślisz; wspomnienia się zamazują i im bardziej chcesz mieć pewność, tym mniej jej masz. Jeden drobny szczegół. Czy zostało zrobione to? Powiedziane tamto? Wiesz, że tak, w domu Callan. Wiesz to z pewnością. I w domu Caroline Cook. Tak, oczywiście. Wiesz to z pewnością. I u Lorraine Stanley w San Diego. Ale co z domem Alison Lamarr? Co zrobione zostało przez ciebie? Co ona zrobiła na twój rozkaz? Jakie padły słowa? No właśnie, jakie?
Masz absolutną pewność, że wszystko jest w największym porządku, ale może ta pewność zrodziła się w powtórce nagrania? Może to przez wzór? Może to wzór każe założyć, że coś się zdarzyło, bo przedtem zawsze się zdarzało? Może tym razem coś ci umknęło? Zaczynasz się tego strasznie bać. Nabierasz pewności, że oczywiście, musiało umknąć. Myślisz, cały czas myślisz. A im bardziej myślisz, tym większą masz pewność, że tym razem czegoś nie zrobiłaś. To w porządku, pod warunkiem że dostała polecenie, żeby zrobić to za ciebie. Ale czy dostała?
Czy dostała to polecenie? Czy wypowiedziane zostały właściwe słowa? A jeśli nie, co wtedy?
Otrząsasz się, mówisz sobie, że masz się natychmiast uspokoić. Żeby kogoś o twoich nadludzkich talentach dręczyła taka niepewność? Żeby był taki zdezorientowany? Śmieszne! Absurdalne! Próbujesz wyrzucić to z pamięci, ale nic z tego. Męczy cię, rośnie, jest coraz większe i większe, coraz głośniejsze i głośniejsze. Kończy się na tym, że siedzisz samotnie, pocisz się, drętwiejesz; czujesz pewność, że popełniony oto został pierwszy drobny błąd.
Learjet Biura posłużył Blake’owi i jego zespołowi jako transport z Andrews bezpośrednio do Spokane, po czym został przez Blake’a odesłany na Sea-Tac, po Harper i Reachera. Stał na płycie postojowej tuż przy wejściu Continentalu. Ten sam co poprzednio facet z biura terenowego w Seattle czekał na nich w rękawie. Poprowadził ich zewnętrznymi schodami na zewnątrz gmachu. Padał lekki deszczyk. Pobiegli do schodków, wspięli się po nich do kabiny pasażerskiej learjeta. Cztery minuty później znów byli w powietrzu.
Odległość z Sea-Tac do Spokane pokonywało się znacznie szybciej learem niż cessną. Na miejscu czekał na nich ten sam miejscowy facet z tym samym samochodem. Na kartce notesu, przyczepionego do szyby przyssawką, nadal wypisany miał adres Alison Lamarr. Powiózł ich piętnaście kilometrów na wschód, w stronę Idaho, a potem skręcił na północ, w wąską drogę wijącą się pomiędzy wzgórzami. Po przejechaniu pięćdziesięciu metrów trafili na blokadę: dwa samochody i rozciągniętą między drzewami żółtą taśmę. Ponad drzewami, daleko, wznosiły się góry. Ich zachodnie szczyty były szare od padającego deszczu, wschodnie oświetlały ukośne promienie słońca, przedzierające się przez szczelinę wśród chmur, rozjaśniające cienkie pasma śniegu zalegającego najwyżej położone żleby.
Czuwający przy blokadzie facet zdjął taśmę z drzew, żeby mogli między nimi przejechać. Pięli się pomiędzy domami rozrzuconymi mniej więcej co półtora kilometra i zatrzymali dopiero na zakręcie, za którym znajdował się dom Lamarr.
– Stąd musicie iść piechotą – poinformował ich kierowca. Pozostał za kierownicą, a Harper i Reacher ruszyli pieszo.
Powietrze było wilgotne, unosiło się w nim coś w rodzaju nieruchomej mgiełki, niebędącej jeszcze deszczem, ale mającej się w deszcz przerodzić. Wyszli zza zakrętu. Po lewej zobaczyli dom, niski, przyczajony za płotem i osmaganymi wiatrem drzewami. Droga omijała go po prawej. Blokowały ją samochody: czarno-biały miejscowej policji, z błyskającym bez celu światłem na dachu, kilka zwykłych czarnych wozów osobowych i czarny suburban z przydymionymi szybami. W samochodzie koronera otwarte były wszystkie drzwi. Karoserie pokrywały krople deszczu.
Podeszli bliżej. Drzwi suburbana po stronie pasażera otworzyły się i wysiadł Nelson Blake. Miał na sobie czarny garnitur i płaszcz z kołnierzem podniesionym dla ochrony przed deszczem. Jego twarz była bardziej szara niż czerwona, jakby szok obniżył mu ciśnienie. Zachował się w najwyższym stopniu rzeczowo: żadnych powitań, przeprosin, uprzejmości” ja się myliłem, ty miałeś rację”.
– Tu, wysoko, została nie więcej niż godzina dnia – oznajmił. – Chcę, żebyście mnie oprowadzili. Pokazali, co robiliście przedwczoraj, powiedzieli, czy widzicie jakieś różnice.
Reacher skinął głową. Nagle zapragnął coś znaleźć, znaleźć coś ważnego, najważniejszego. Nie dla Blake’a. Dla Alison. Zatrzymał się, uważnie obejrzał płot, drzewa i trawnik. Widać było, że są zadbane. Drobna, trywialna wręcz zmiana nieważnego fragmentu naszej planety, lecz przecież spowodował ją osobisty gust i autentyczny entuzjazm nieżyjącej już kobiety. Oraz jej własna ciężka praca.
– Ktoś już tam był? – spytał.
– Wyłącznie miejscowy mundurowy – odparł Blake. – Ten, który ją znalazł.
– Nikt inny?
– Nikt.
– Ktoś z was? Koroner?
Blake potrząsnął głową.
– Czyli, żebyś ty miał szansę wypowiedzieć się pierwszy.
– Więc ona nadal jest w środku?
– Owszem. Obawiam się, że tak.
Na drodze nic się nie działo, tylko wiatr świstał cicho w przewodach linii elektrycznej. Czerwone i niebieskie światło na dachu radiowozu rytmicznie i niepotrzebnie omywało plecy marynarki Blake’a.
– W porządku – powiedział Reacher. – Mundurowy czegoś dotykał?
Blake znów potrząsnął głową.
– Otworzył drzwi, obszedł dół, poszedł na górę, wszedł do łazienki, uciekł z łazienki i zaraz się zameldował. Dyspozytor wykazał sporo rozsądku. Zabronił mu wracać do domu.
– Drzwi frontowe były otwarte.
– Zamknięte, ale nie na zamek.
– Pukał?
– Podejrzewam, że tak.
– To jego odciski palców będą na kołatce. I na klamkach od wewnątrz.
Blake wzruszył ramionami.
– Przecież to bez znaczenia. Nie zatarł odcisków palców naszego faceta, bo nasz facet nie zostawia odcisków palców.
Racher skinął głową.
– W porządku.
Przeszedł między zaparkowanymi samochodami i dalej, drogą, dobre dwadzieścia metrów za wjazd pod dom.
– Dokąd prowadzi? – krzyknął. Blake szedł dziesięć metrów za nim.
– Przypuszczam, że daleko w góry – powiedział.
– Jest wąska, prawda?
– Widziałem szersze. Reacher zawrócił, podszedł do niego.
– No więc powinniście sprawdzić błoto na poboczach, może nawet tam, za tym zakrętem.
– Po co?
– Nasz facet najprawdopodobniej przyjechał drogą ze Spokane. Minął dom, pojechał dalej, zawrócił. Nim wszedł do środka i załatwił sprawę dopilnował, żeby mieć samochód zwrócony maską we właściwą stronę. Ktoś taki jak on musiał z góry pomyśleć o odwrocie.
Blake skinął głową.
– W porządku. Dam to komuś. A tymczasem przeprowadź mnie przez dom.
Poszedł przekazać instrukcje ludziom ze swojego zespołu. Reacher podszedł do Harper. Stanęli przed bramą prowadzącą na podjazd i tam zaczekali, aż do nich podejdzie.