Выбрать главу

– Przecież może się przenosić… od czasu do czasu. Jest prawniczką. Zmiana pracy…

Potrząsnął głową.

– To nie działa w ten sposób. Chodzi o karierę. Już wkrótce zostanie wspólniczką, to jej idzie bardzo szybko, a potem pewnie przepracuje w tej samej firmie resztę życia. Poza tym ja nie mówię o kilku latach tu, a paru tam, o kupieniu domu i sprzedaniu domu. Mówię o tym, że jeżeli jutro obudzę się w Oregonie i poczuję ochotę przeniesienia się do Oklahomy, Teksasu czy gdziekolwiek, to się po prostu przeniosę. Nie przejmując się, co będzie pojutrze.

– Wędrowiec z ciebie.

– To dla mnie ważne.

– Pytanie, jak ważne? Reacher wzruszył ramionami.

– Tego właśnie nie wiem.

– Jak masz zamiar się dowiedzieć?

– Problem w tym, że właśnie się dowiaduję.

– Co masz zamiar zrobić? Milczał przez kolejny kilometr.

– Nie wiem – rzekł wreszcie.

– Może się do tego przyzwyczaisz?

– Może? A może nie? Wydaje mi się, że mam to we krwi. Nawet teraz, w środku nocy, kiedy tak jadę, gdzie nigdy nie byłem, czuję się wspaniale. Nie umiem wytłumaczyć jak wspaniale.

Harper uśmiechnęła się.

– Może to dzięki towarzystwu? Reacher odpowiedział jej uśmiechem.

– Całkiem prawdopodobne.

– Więc… powiesz mi jeszcze coś?

– Co takiego?

– Dlaczego mylimy się w kwestii motywu? potrząsnął głową.

– Poczekaj. Zobaczymy, co znajdziemy w Portland.

– A co znajdziemy w Portland?

– Przypuszczam, że kartonowe pudło pełne puszek po farbie. I nie dowiemy się, skąd pochodzą albo kto je tam wysłał.

– I?

– Dodamy dwa do dwóch. Wyjdzie nam cztery. Tak jak wy to robicie nie wychodzi cztery. Wam wychodzi jakaś wielka, niewytłumaczalna liczba, bardzo, ale to bardzo różniąca się od czterech.

*

Reacher mocniej zaciągnął pas; niemal cała ostatnią godzinę jazdy z Harper za kierownicą po prostu przedrzemał. Przedostatni etap ich podróży był w istocie wspinaczką na Mount Hood drogą numer 35. Buick pokonywał ją na trójce, tak była stroma; obudziło go towarzyszące zmianie biegów szarpnięcie. Patrzył przez szybę na drogę, zataczającą łuk tuż pod szczytem góry. Harper skręciła w drogę 26, rozpoczynając ostatni etap – zjazd górskim zboczem do Portland.

Noc była nieprawdopodobnie piękna. Na niebie królowały obłoki wraz z widocznym pomiędzy nimi blaskiem księżyca i srebrzystymi gwiazdami. W żlebach zalegał śnieg. Świat pod ich stopami wyglądał jak surowa rzeźba z szarej stali.

– Zaczynam rozumieć pociąg do włóczęgi – powiedziała Harper. – Takie widoki…

Reacher skinął głową.

– To wielka, bardzo wielka planeta – powiedział. Przejechali przez śpiące miasteczko Rhododendron. Chwilę później zobaczyli drogowskaz z nazwą wioski, w której mieszkała Rita Scimeca, leżącej osiem kilometrów niżej na zboczu góry. Na miejsce dojechali o trzeciej nad ranem. Przy biegnącej przez wioskę drodze stała stacja benzynowa i supermarket. Zamknięte na cztery spusty. Poprzeczna ulica prowadziła na północ, na niższe zbocze; Harper wjechała w nią powoli. Tę ulicę przecinały inne, Scimeca mieszkała przy trzeciej z nich, biegnącej na wschód, w górę zbocza.

Jej dom łatwo było zauważyć, ze wszystkich okolicznych tylko w nim paliły się światła. I tylko przed nim parkował samochód Biura. Harper zatrzymała się za nim. Wyłączyła światła. Silnik prychnął i umilkł. Otoczyła ich cisza.

Tylna szyba samochodu Biura była zaparowana, lecz można było dostrzec zarys jednej głowy. Głowa poruszyła się, drzwiczki otwarły. Na ulicy stanął młody mężczyzna w ciemnym garniturze. Reacher i Harper przeciągnęli się, odpięli pasy, otworzyli drzwiczki, wysiedli i stanęli w chłodnym powietrzu, które sprawiło, że oddech otaczał ich głowy obłoczkami pary.

– Jest w środku, bezpieczna, cała i zdrowa – powiedział miejscowy agent. – Kazano mi na was czekać.

Harper skinęła głową.

– I co teraz? – spytała.

– Ja tu zostaję, to wy jesteście od gadania. Służbę obserwacyjną pełnię do zmiany. Miejscowa policja ma się zjawić o ósmej.

– I to gliniarze będę jej pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę? – spytał Reacher.

Agent żałośnie potrząsnął głową.

– Dwanaście. Ja jestem na nocnej zmianie.

Reacher skinął głową. Pomyślał, że to powinno wystarczyć. Dom był duży, kwadratowy, drewniany, Stał bokiem do ulicy, frontem obrócony na zachód, gdzie rozciągał się najpiękniejszy widok. Miał duży ganek ze zdobioną balustradą. Ulica opadała wystarczająco stromo, by od frontu zmieścił się garaż, obrócony bokiem, z wjazdem od ulicy. Brama znajdowała się pod gankiem, piwnica obok wkopana już była w zbocze wzgórza. Podjazd do garażu był krótki, małą działkę otaczało wysokie ogrodzenie zabezpieczające posiadłość przed huraganowymi wiatrami. Był tu też zadbany ogród, pełen kwiatów, którym barwę odebrał srebrny blask księżyca.

– Nie śpi? – spytała Harper. Miejscowy agent skinął głową.

– Czeka na was – powiedział.

17

Prowadząca do domu dróżka odchodziła od wjazdu w lewo, pogrążona w mroku biegła wokół kępy roślin ogródka skalnego i prowadziła do schodków pośrodku frontowego ganku. Harper wbiegła po nich lekko, bezgłośnie, lecz pod ciężarem Reachera zaskrzypiały w panującej tu niepodzielnie ciszy. Nim dźwięk ten zdążył wrócić echem, odbity od zbocza góry, drzwi się otworzyły. Stanęła w nich Rita Scimeca. Spojrzała na nich uważnie. Rękę trzymała na klamce od środka, twarz miała nieruchomą.

– Cześć, Reacher – powiedziała.

– Witaj, Scimeca. Jak się masz?

Scimeca odgarnęła włosy z twarzy wolną ręką.

– Całkiem nieźle – odparła. – Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że jest trzecia nad ranem, a FBI właśnie poinformowało mnie, że jestem na liście jakiegoś cholernego zabójcy wraz z dziesięcioma siostrami, z których cztery już nie żyją.

– Właśnie na to płacisz podatki – powiedział Reacher.

– To dlaczego trzymasz z nimi, do cholery? Reacher wzruszył ramionami.

– Okoliczności nie pozostawiły mi wielkiego wyboru. Scimeca przyglądała mu się, podejmowała decyzję. Na ganku było zimno, na malowanym drewnie ściany osiadały drobne krople porannej rosy. Powietrze przesycała drobna mgła. Za plecami gospodyni świeciło żółte, ciepłe światło.

Patrzyła na niego przez długą chwilę.

– Okoliczności? – spytała. Skinął głową.

– Nie pozostawiły mi wielkiego wyboru – dokończył. Scimeca pokiwała głową.

– No, niezależnie od okoliczności miło jest znów cię zobaczyć.

– I nawzajem.

Scimeca była wysoka; niższa od Harper, ale większość kobiet była od niej niższa. I muskularna, ale w inny sposób niż Alison Lamarr, raczej szczupła, w typie zawodniczki biegającej maraton. Miała na sobie czyste dżinsy i bezkształtny sweter oraz ciężkie buty. Średniej długości brązowe włosy zwijały się w loki nad błyszczącymi piwnymi oczami. Jej usta otaczały głębokie, wyraźnie widoczne zmarszczki. Reacher widział japo raz ostatni niemal cztery lata temu. Od tego czasu postarzała się dokładnie o cztery lata.

– A to agent specjalny Lisa Harper – przedstawił swoją towarzyszkę.

Scimeca skinęła głową ostrożnie. Reacher patrzył jej w oczy. Gdyby agent FBI był mężczyzną, bez wahania zrzuciłby go ze schodów.