– Musimy go złapać – powiedziała Lamarr. Blake skinął głową.
– Ale teraz to wcale nie będzie łatwe – zauważył. – Te siedem, które dostały przesyłki, obejmiemy dwudziestoczterogodzinną ochroną, ale on to zobaczy z daleka. Nie złapiemy go na miejscu.
– Teraz zniknie na jakiś czas – powiedziała Lamarr. – Póki nie zdejmiemy ochrony.
– Jak długo będziemy ją utrzymywać? – spytała Harper. Zapadła cisza. Przerwał ją Blake.
– Trzy tygodnie. Choćby dzień dłużej i zrobi się z tego szaleństwo.
Harper spojrzała na niego. Nie odezwała się.
– Przecież musi być jakaś granica – powiedział Blake. – Czego ty chcesz? Ochrony dwadzieścia cztery godziny na dobę dla każdej, do końca życia?
I znów zapadła cisza. Poulton zebrał papiery, wyrównał stos, stukając nimi w blat stołu.
– Musimy znaleźć tego faceta – powiedział. Blake skinął głową. Położył dłonie na stole.
– Plan jest taki, że zmieniamy się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przez trzy tygodnie. Od tej chwili. Jedno z nas śpi, reszta pracuje. Julio, odpoczywasz pierwsza. Dwanaście godzin. Od tej chwili.
– Nie chcę.
Widać było, że Blake czuje się niezręcznie.
– No… czy chcesz, czy nie, odpoczywasz. Lamarr pokręciła głową.
– Nie. Muszę wiedzieć, co się dzieje. Niech Poulton idzie pierwszy.
– Nie spieraj się, Julio. Musimy się jakoś zorganizować.
– Ale ja się czuję świetnie. Powinnam pracować. Teraz i tak nie zasnę.
– Dwanaście godzin, Julio – powiedział stanowczo jej szef. – I tak jesteś wolna. Należy ci się urlop okolicznościowy. W podwójnym wymiarze.
– Nie odejdę – protestowała Lamarr.
– Odejdziesz.
– Nie mogę. Muszę zostać… pracować przy sprawie, teraz… Siedziała nieruchomo, ze stanowczym wyrazem twarzy. Blake westchnął, odwrócił wzrok.
– W tej chwili nie możesz pracować przy sprawie.
– Dlaczego nie?
Tym razem Blake spojrzał jej w oczy.
– Ponieważ właśnie przywieziono nam ciało twojej siostry. Do autopsji. W to nie możesz być włączona. Nie pozwolę na to.
Lamarr próbowała odpowiedzieć. Dwukrotnie otworzyła i zaniknęła usta, jednak nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Mrugnęła, odwróciła wzrok.
– Dwanaście godzin – przypomniał jej Blake. Lamarr siedziała wpatrzona w blat stołu.
– Dostanę wyniki? – spytała cicho. Blake skinął głową.
– Tak. Obawiam się, że tego nie unikniemy.
18
Biuro terenowe w Spokane pracowało ciężko całą noc, przy chętnej współpracy firmy budowlanej, operatora dźwigu, kierowcy ciężarówki i jego pomocników oraz firmy transportu lotniczego. Robotnicy rozebrali ściany łazienki Alison Lamarr oraz odłączyli przewody kanalizacyjne. Technicy Biura, specjaliści od badania miejsca przestępstwa, owinęli wannę grubą folią, podczas gdy robotnicy wyjęli okno oraz rozebrali ścianę szczytową do poziomu podłogi. Obsługa dźwigu przesunęła płócienne pasy pod owiniętą plastikiem wanną, przeciągnęła hak przez dziurę po rozebranej ścianie i wyciągnęła ją, a następnie powoli, ostrożnie opuściła ciężki, kołyszący się na zimnym wietrze ładunek do drewnianej skrzyni bezpiecznie przymocowanej do platformy ciężarówki. Obsługa ciężarówki wpompowała do skrzyni rozprężającą się pianę w celu zabezpieczenia ładunku, zamknęła ją i odwiozła na lotnisko w Spokane. Tam przeładowano ją na czekający już samolot i odtransportowano do bazy sił powietrznych Andrews, skąd helikopter zabrał ją do Quantico. Na miejscu wózek widłowy przewiózł wannę na rampę załadunkową laboratorium, gdzie czkała godzinę, podczas gdy kryminalistycy zastanawiali się, co właściwie mają zrobić z tym fantem.
– W tej chwili zależy mi wyłącznie na przyczynie śmierci – powiedział Blake.
Siedział po jednej stronie długiego stołu w sali konferencyjnej zakładu medycyny sądowej, oddalonej od psychologii behawioralnej o trzy budynki i pięć pięter. Miejsce obok niego zajmowała Harper, kolejne Poulton i ostatnie, na końcu rzędu, Reacher. Naprzeciw nich usiadł szef sądówki Quantico, doktor Stavely. Reacher miał wrażenie, że zna skądś to nazwisko, co zapewne oznaczało, że doktor cieszy się pewną sławą. Wszyscy odnosili się do niego z wielkim szacunkiem. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o czerwonej, dziwnie pogodnej twarzy. Dłonie miał wielkie, także czerwone, sprawiające wrażenie niezręcznych, choć prawdopodobnie takie nie były. Przy boku trzymał swego szefa techników, cichego, chudego mężczyznę, sprawiającego wrażenie zamyślonego.
– Czytaliśmy raporty z twoich innych spraw – powiedział Stavely i umilkł.
– Co znaczy…? – spytał Blake.
– Co znaczy, że optymizm to mnie nie przepełnia. Co prawda New Hampshire leży na uboczu ważnych wydarzeń, ale nie sposób powiedzieć tego o Florydzie czy Kalifornii. Podejrzewam, że gdyby było coś do znalezienia, już byś o tym wiedział. Mają tam naprawdę dobrych ludzi.
– My mamy lepszych. Stavely uśmiechnął się.
– Na komplementach daleko nie zajedziesz.
– To nie komplement.
Lekarz nie przestał się uśmiechać.
– Jeśli nie ma nic do znalezienia, co możemy zrobić?
– Coś musi być – powiedział Blake. – Tym razem popełnił błąd. Z pudłem.
– Więc?
– Więc może popełnił więcej niż jeden błąd. Zostawił coś, co znajdziecie.
Stavely milczał przez chwilę. Zastanawiał się.
– Mówię tylko, żebyś się za wiele nie spodziewał – rzekł w końcu.
Wstał nagle, splótł grube palce, wygiął dłonie. Spojrzał na technika.
– Jesteśmy gotowi? – spytał. Chudy technik skinął głową.
– Zakładamy, że farba stwardniała na powierzchni, na dwa i pół, do trzech i pół centymetra. Jeśli odetniemy ją od emalii wanny na całej długości, zapewne uda się nam wsunąć torbę na ciało i w ten sposób je wyciągnąć.
– Doskonale. Zachowajcie tyle farby, ile tylko się da. Chcę ją mieć w stanie możliwie nienaruszonym.
Technik wyszedł. Stavely poszedł za technikiem, nie oglądając się, najwyraźniej pewny, że inni sformują rządek i posłusznie pójdą za nim. Nie pomylił się.
Reacher szedł ostatni.
Laboratorium zakładu medycyny sądowej niczym nie różniło się od wielu innych, które Reacher miał okazję poznać. Było to duże, niskie pomieszczenie, jaskrawo oświetlone ukrytymi w suficie lampami. Ściany i podłoga wyłożone były białą glazurą. Pośrodku podłogi stał wielki stół sekcyjny, wykonany ze lśniącej stali, wyposażony w kanał odpływowy prowadzący wprost do stalowej rury, która biegła po podłodze. Otaczały go stoliki na kółkach, wypełnione narzędziami. Z sufitu zwisały węże. Na stelażach stały kamery, wagi i wentylatory. Wentylacja szumiała cicho, w nieruchomym, zimnym powietrzu unosił się zapach środków dezynfekcyjnych.
– Fartuchy i rękawiczki – polecił Stavely.
Gestem wskazał stalową szafkę pełną złożonych nylonowych fartuchów i pudła jednorazowych rękawiczek chirurgicznych. Harper rozdała je obecnym.
– Prawdopodobnie nie będziemy potrzebowali masek. Zakładam, że w najgorszym razie nawdychamy się farby.
Poczuli jej zapach, gdy tylko na salę wjechały nosze pchane przez technika. Leżało na nich ciało w torbie, wydętej, śliskiej, wysmarowanej na zielono. Przez zamknięcie torby wypływała farba, ściekała po stelażu noszy, zostawiała równoległe ślady na płytkach podłogi. Technik szedł dokładnie między tymi śladami.