Nosze postukiwały, torba poruszała się na boki jak wielki balon wypełniony olejem. Ramiona technika wysmarowane były na zielono aż po barki.
– Najpierw zrób jej rentgen – powiedział Stavey.
Chudy technik posterował noszami w nowym kierunku: w stronę zamkniętego pokoju przylegającego do laboratorium. Reacher wyprzedził go, pociągnął drzwi. Miał wrażenie, że ważą tonę.
– Wyłożone ołowiem – wyjaśnił Stavely. – Tam, w środku, dajemy im niezłą dawkę. Naprawdę dużą, nawet bardzo dużą, żeby zobaczyć wszystko, co chcemy zobaczyć. W końcu nie musimy się przejmować długotrwałymi skutkami dla zdrowia, prawda?
Technik znikł na moment, a potem znów pojawił się w laboratorium. Zamknął za sobą ciężkie drzwi. Rozległ się stłumiony, potężny i niski szum, trwał może sekundę i ucichł. Technik poszedł do pokoju. Po chwili wrócił, pchając przed sobą nosze. Farba nadal z nich ściekała, malując dwa równoległe ślady. Ustawił nosze równolegle do stołu.
– Obróć ją – polecił Stavely. – Chcę ją mieć twarzą w dół. Technik stanął przy nim, pochylił się, złapał bliższą część torby obiema rękami, podniósł ją i położył ciało na pół na stole. Obszedł nosze, chwycił drugi koniec torby, podniósł ją i obrócił. Torba opadła na stół zamkiem błyskawicznym do dołu; zamknięta w niej masa cmoknęła, zakołysała się, przelała na boki i znieruchomiała. Farba zalała polerowaną stal. Stavely przyjrzał się najpierw jej, potem podłodze całej pokrytej krzyżującymi się zielonymi liniami.
– Ochraniacze na buty, ludzie – powiedział. – To się dostanie wszędzie.
Odsunęli się. Harper znalazła w szafce duże plastikowe torby i rozdała je. Reacher nałożył je na buty i odsunął się. Obserwował farbę przeciekającą przez zamek jak leniwa fala przypływu.
– Zdjęcia – polecił Stavely.
Technik znikł w pokoju rentgenowskim. Wrócił z dużymi, szarymi kliszami, mapą ciała Alison Lamarr. Wręczył je lekarzowi. Stavely przejrzał je, podniósł do padającego z sufitu światła.
– Dostajemy je natychmiast – powiedział. – Jak polaroidy. Oto korzyści z postępów nauki.
Przerzucił zdjęcia, jakby rozdawał karty, wybrał jedno, podniósł. Podszedł do podświetlanej tablicy, włączył światło, przyłożył je do niej i przytrzymał rozstawionymi palcami.
– Tylko popatrzcie.
Było to zdjęcie środkowej części ciała, zaczynającej się tuż poniżej mostka, kończącej tuż powyżej łona. Reacher dostrzegł zarysy upiornie szarych kości, żeber, kręgosłupa i miednicy, oraz ramion i dłoni spoczywających na nich pod kątem. Oraz jeszcze inny kształt, czegoś gęstego i tak jasnego, że świeciło czystą bielą. Kawałek metalu. Cienki, zaostrzony, długości mniej więcej dłoni.
– To jakieś narzędzie – powiedział Stavely.
– U innych nie było nic takiego – rzekł Poulton.
– Doktorze – odezwał się Blake – musimy dowiedzieć się, z czym mamy do czynienia. To ważne.
Stavely pokręcił głową.
– W tej chwili znajduje się pod ciałem, które leży na brzuchu. Dostaniemy się tam, ale to trochę potrwa.
– Jak długo?
– Trudno ocenić. Czeka nas mnóstwo brudnej roboty. Przykleił zdjęcia do szyby we właściwej kolejności. Przeszedł wzdłuż tej upiornej ekspozycji, przyglądając się im uważnie.
– Szkielet jest względnie nienaruszony – orzekł. – Wskazał drugą kliszę. Lewy nadgarstek złamany i wyleczony, prawdopodobnie dziesięć lat temu.
– Uprawiała sporty – powiedział Reacher. – Wiemy to od jej siostry.
Stavely skinął głową.
– W takim razie sprawdzimy obojczyk.
Zrobił krok w lewo. Przyjrzał się pierwszemu zdjęciu pokazującemu czaszkę, szyję i ramiona, Obojczyki świeciły, opadały, ku mostkowi.
– Małe pęknięcie. – Pokazał je palcem. – Tego właśnie się spodziewałem. Sportowiec z uszkodzeniem nadgarstka ma zazwyczaj uszkodzony obojczyk. Spadają z roweru, przewracają się na tych swoich rolkach, bronią się przed upadkiem, wyciągając rękę, no i łamią kości.
– Żadnych nowych ran? – spytał Blake. Stavely pokręcił głową.
– Te mają z dziesięć lat, może nawet więcej. Nie zginęła na skutek uderzenia tępym narzędziem, jeśli o to wam chodzi.
Wcisnął przycisk, lampy podświetlające zdjęcia rentgenowskie zgasły. Podszedł do stołu, znów splótł palce, wyprostował ramiona. W ciszy rozległ się głośny trzask.
– No, to do roboty – powiedział.
Pociągnął za koniec węża zamocowanego na rolce wiszącej u sufitu. Przekręcił kurek na jego końcówce. Rozległ się syk, z węża popłynął powoli gęsty, przezroczysty płyn o mocnym, ostrym zapachu.
– Aceton – wyjaśnił Stavely. – Musimy pozbyć się tej cholernej farby.
Skierował strumień acetonu na torbę i stalowy stół. Technik rwał kolejne papierowe ręczniki, wycierał nimi torbę, kierował gęsty płyn do ścieku. Od zapachu chemikaliów kręciło się w głowie.
– Wentylator – powiedział Stavely.
Technik spełnił polecenie. Przekręcił znajdujący się za nim przełącznik. Cichy szum podsufitowych wentylatorów zmienił się w przytłumiony ryk. Stavely przysunął końcówkę węża do torby. Po chwili zaczęła zmieniać barwę z lśniącej zieleni na lśniącą czerń. Przesunął końcówkę w dół; spłukiwał stół, kierując wzburzony płyn wprost do kanału odpływowego.
– W porządku. Nożyce.
Technik wziął nożyce z wózka. Odciął róg torby. Przez otwór wypłynął strumień zielonej farby. Zmywana acetonem leniwie spływała kanałem. Trwało to dwie minuty, trzy, pięć; torba spłaszczała się powoli, opadała. W pokoju słychać było tylko ryk wentylatorów i szum tryskającego z węża płynu.
– No, to teraz zaczyna się zabawa – powiedział Stavely. Wręczył wąż technikowi. Wziął ze stołu skalpel, przeciął torbę na całej długości. Rozciął także obie krótsze krawędzie, górną i dolną, po czym powoli uniósł gumową płachtę, ostrożnie odklejając ją od skóry. Zwinął ją w dwie długie fałdy. Martwa Alison Lamarr leżała przed nimi na stole twarzą w dół.
Tym samym skalpelem doktor ciął torbę przy stopach, wzdłuż nóg, wokół linii bioder, boków i łokci, ramion i, na końcu, głowy. Zdejmował kawałki gumy, aż pozostała tylko jej wierzchnia część, uwięziona pomiędzy warstwą zaschłej farby a stalą stołu. Leżała na stole odwrócona, ponieważ ciało Alison Lamarr złożono twarzą w dół. Jej widoczna powierzchnia była nierówna, galaretowata. Wyglądała jak powierzchnia dalekiej, obcej planety. Stavely spłukiwał jej krawędzie w miejscach, gdzie przylegała do skóry.
– Nie uszkodzisz jej? – spytał Blake. Doktor potrząsnął głową.
– Kobiety zmywają tym lakier z paznokci.
W opłukanych z farby miejscach ciało nabierało szarobiałej barwy. Stavely usuwał okruchy farby palcami w chirurgicznych rękawiczkach. Mocnymi rękami poruszył ciało. Uniosło się i opadło bezwładnie. Wcisnął pod nie końcówkę węża, sprawdzając, z jaką siłą przylega do niego farba. Technik, stojący tuż przy nim, uniósł nogi Alison. Stavely sięgnął pod nie, odciął jednocześnie farbę i płaszczyznę gumy, i oderwał ją aż po uda. Aceton lał się cały czas, spłukując zielony strumień do kanalizacji.
Stavely zajął się z kolei głową. Umieścił końcówkę węża przy karku i patrzył, jak środek chemiczny płucze włosy. Włosy Alison sprawiały koszmarne wrażenie, splątane, zlepione, pokryte skorupą farby falowały wokół jej twarzy.
– Muszę je obciąć.
Blake skinął głową, poważny, wręcz posępny.
– Chyba nie da się tego uniknąć – przyznał.
– Miała ładne włosy – powiedziała Harper cicho, ledwie było ją słychać tak hałasowały wentylatory. Odwróciła się, cofnęła o krok, oparła ramieniem o pierś Reachera. Jej dotyk trwał o sekundę dłużej niż powinien.