Reacher potrząsnął głową.
– Czy ci się to podoba, czy nie, opisałaś jego motyw w sposób, który czyni z niego szaleńca. A szaleniec nie byłby w stanie popełnić tych morderstw.
Lamarr zacisnęła zęby; Reacher słyszał wręcz, jak stuknęły i zazgrzytały. Obserwował ją uważnie. Potrząsnęła głową. Jej rzadkie włosy poruszyły się sztywno, jak polakierowane.
– To jaki jest jego prawdziwy motyw, cwaniaczku? – spytała cichym, bardzo spokojnym głosem.
– Nie wiem – powiedział Reacher.
– Nie wiesz? Lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś żartował. Kwestionujesz moją fachową wiedzę, a sam nie wiesz?
– W końcu okaże się, że chodzi o coś prostego. Tak jest zawsze, prawda? Dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto okazuje się, że proste rozwiązanie jest właściwe. Może nie sprawdza się to tu, u was, kochani, ale w rzeczywistym świecie zawsze.
Nikt się nie odezwał. Nagle otworzyły się drzwi i do pogrążonej w ciszy sali wszedł Poulton, nieznacznie uśmiechając się pod wąsem. Uśmiech znikł, gdy tylko panująca tu atmosfera uderzyła go z siłą ciosu. W milczeniu cicho usiadł obok Lamarr. W odruchu obronnym przyciągnął do siebie stos papierów.
– Co się dzieje? – spytał.
Blake gestem głowy wskazał mu Reachera.
– Ten tu cwaniak zgłosił pretensję do zdefiniowanego przez Julię motywu.
– A co jest nie tak z motywem?
– Cwaniak zaraz nam powie. Zdążyłeś w sam czas na seminarium prowadzone przez prawdziwego eksperta.
– Co ze śrubokrętem? – spytał Reacher. – Wiadomo coś? Na wargi Poultona powrócił uśmiech.
– Albo ten śrubokręt, albo identyczny posłużył do podważenia wieczek puszek z farbą. Ślady pasują bezbłędnie. Ale… o co dokładnie chodzi z tym motywem?
Reacher odetchnął głęboko. Spojrzał na otaczające go twarze: Blake’a, wrogą Lamarr, bladą, napiętą Harper, zdziwioną Poultona, który nic nie rozumiał.
– W porządku, cwaniaku – powiedział Blake. – Słuchamy.
– W końcu okaże się, że chodzi o coś prostego – powtórzył Reacher. – Coś prostego i oczywistego. Zwykłego. I wystarczająco lukratywnego, by warto to było chronić.
– On coś chroni? Reacher skinął głową.
– Tak przypuszczam. Może likwiduje świadków albo coś takiego.
– Świadków czego?
– Zapewne jakiegoś kantu.
– Jakiego kantu? Reacher wzruszył ramionami.
– Dużego. Systematycznego, jak sądzę. Zapadła cisza.
– W armii? – spytała Lamarr.
– To chyba oczywiste – odparł Reacher. Blake skinął głową.
– W porządku – powiedział. – Duży, systematyczny kant w armii. Jaki mianowicie?
– Nie wiem – przyznał Reacher.
Znowu zapadła cisza. I nagle Lamarr schowała twarz w dłoniach. Jej ramiona zadrżały. Zaczęła kiwać się na krześle w przód i w tył. Reacher patrzył na nią zdziwiony. Szlochała, jakby jej serce miało pęknąć lada chwila. Zdał sobie z tego sprawę chwilę później, niż powinien, ponieważ szlochała w absolutnej ciszy.
– Julio? – Blake podniósł głos. – Nic ci nie jest? Lamarr odjęła dłonie od twarzy. Gestykulowała niepewnie:
„Tak, nie, jeszcze chwila”. Twarz miała bladą, skrzywioną, cierpiącą, oczy zamknięte. W sali panowała cisza, słychać było tylko jej głośny, nierówny oddech.
– Przepraszam – wykrztusiła.
– Nie masz za co przepraszać – rzekł Blake. – To szok. Histerycznie potrząsnęła głową.
– Nie. Popełniłam straszny błąd. Bo, moim zdaniem, Reacher ma rację. Musi mieć rację. To ja cały czas się myliłam. Spartoliłam sprawę. Nie zauważyłam czegoś tak oczywistego. Powinnam zorientować się wcześniej.
– Nie przejmuj się tak. Nie teraz.
Lamarr podniosła głowę, spojrzała Blake’owi w oczy.
– Mam się tym nie przejmować? Czy ty nic nie rozumiesz? Tyle zmarnowanego czasu…
– To bez znaczenia – powiedział Blake niezbyt przekonująco. Nie spuszczała z niego wzroku.
– Oczywiście, że ma znaczenie. Nie rozumiesz? Moja siostra zginęła, bo zmarnowałam tyle czasu! Popełniłam błąd! Zabiłam ją, bo się myliłam!
I znów w sali zrobiło się cicho. Blake wpatrywał się w Lamarr. Był bezradny.
– Musisz wziąć sobie wolne – oświadczył. Lamarr potrząsnęła głową. Wytarła oczy.
– Nie, nie. Muszę pracować. Za dużo czasu zmarnowałam. Teraz muszę myśleć. Muszę to teraz nadrobić.
– Powinnaś wrócić do domu. Choćby na parę dni. Reacher obserwował ją. Siedziała bezwładnie, niczym po ciężkim pobiciu. Jej bladą twarz pokrywały czerwone plamy. Oddychała płytko, a jej spojrzenie było pozbawione wyrazu.
– Potrzebujesz odpoczynku – powiedział Blake. Lamarr drgnęła, potrząsnęła głową.
– Może później.
I znów zapadła cisza. Ale Lamarr opanowała się, wyprostowała, odetchnęła głęboko.
– Odpocznę później. Może. Ale najpierw popracuję. Wszyscy musimy wziąć się do roboty. Musimy myśleć. Myśleć o armii. Co to za kant?
– Nie wiem – powtórzył Reacher.
– No więc myśl, na litość boską – warknęła. – Jaki kant chroni ten facet!?
– Mów, co masz do powiedzenia – polecił Blake. – Nie posunąłbyś się tak daleko, gdyby coś ci nie świtało.
Reacher wzruszył ramionami.
– Coś mi chodzi po głowie, ale to nie jest nawet pomysł.
– Mów.
– W porządku. No więc… co robiła Amy Callan?
Blake spojrzał najpierw tępo na niego, a potem na Poultona.
– Urzędniczka intendentury – powiedział Poulton.
– Lorraine Stanley?
– Sierżant w kwatermistrzostwie. Reacher zawahał się na chwilę.
– Alison?
– Wsparcie piechoty – rzekła Lamarr obojętnym głosem.
– Nie, przedtem.
– Batalion transportowy. Reacher skinął głową.
– A Rita Scimeca?
Harper skinęła głową.
– Testowanie broni. Teraz rozumiem, dlaczego kazałeś mi ją o to zapytać.
– Dlaczego? – zdziwił się Blake.
– A jaki – spytał Reacher – widzisz związek między urzędniczką intendentury, sierżantem w kwatermistrzostwie, kierowcą w batalionie transportowym i testerem broni?
– Ty mi powiedz.
– Co zabrałem tym facetom w restauracji? Blake wzruszył ramionami.
– Nie wiem. To sprawa Jamesa Cozo. Nowojorska. Pamiętam, że ukradłeś im forsę.
– Mieli pistolety – przypomniał mu Reacher. – M dziewięć beretta, ze spiłowanymi numerami seryjnymi. Co to znaczy?
– Że weszli w ich posiadanie nielegalnie. Reacher skinął głową.
– Z armii. M dziewięć beretta to broń wojskowa. Nie wyglądało na to, by Blake coś zrozumiał.
– I co z tego? – spytał.
– To, że jeśli ktoś w armii kryje jakiś kant, to ten kant najprawdopodobniej dotyczy kradzieży, a jeśli stawka jest wystarczająco wysoka, by zabijać, to chodzi o kradzież broni, bo to lukratywny interes. A każda z tych czterech kobiet zajmowała takie stanowisko, że mogła wykryć kradzież. Były częścią łańcucha: transportowanie, testowanie, przechowywanie broni. Nie robiły nic innego, tylko to.
Nikt się nie odezwał. Blake potrząsnął głową.
– Oszalałeś. Za wiele tu przypadkowości. Nic się nie zgadza. Śmieszne. Jakie są szanse, że wszyscy ci świadkowie będą jednocześnie ofiarami molestowania?
– To nawet mniej niż pomysł – powiedział Reacher – ale w rzeczywistości szanse są całkiem spore. Przynajmniej tak to widzę. Jedyną prawdziwą ofiarą napastowania była siostra Lamarr. Caroline Cooke się nie liczy, ponieważ jej problem był w gruncie rzeczy techniczny.
– Co z Callan i Stanley? – spytał Poulton. – Nie nazywasz tego napastowaniem?