– Bawcie się dobrze – powiedział.
Prowadziła Harper. Po raz pierwszy miała okazję prowadzić w Nowym Jorku i trochę się z tego powodu denerwowała. Przejechała kilka przecznic, skręciła w Piątą, powlokła się nią na południe, a wokół niej przemykały, a także hamowały i trąbiły taksówki.
– W porządku, co teraz? – spytała.
Teraz będziemy marnować czas – pomyślał Reacher, a głośno powiedział:
– Bob pojawi się w barze dopiero koło ósmej. Mamy wolne popołudnie.
– Mam wrażenie, że powinniśmy coś robić.
– Nie ma pośpiechu – uspokoił ją Reacher. – Trzy tygodnie to sporo.
– Co robimy?
– Najpierw zjemy śniadanie.
Z radością rezygnujesz ze śniadania, ponieważ musisz mieć pewność. Tak jak można było przewidzieć, miejscowa policja i FBI miały podzielić się dobą po połowie i zmieniać o ósmej rano i ósmej wieczorem. Wczoraj, na twoich oczach, zmienili się o ósmej wieczorem, więc teraz pojawiasz się na miejscu, po dobrze przespanej nocy, by zobaczyć, co będzie o ósmej rano. Rezygnacja z taniego, serwowanego w holu wejściowym motelowego śniadania to mała cena do zapłacenia za taką pewność. No więc najpierw jedziesz długo, bardzo długo. Nie jesteś głupi, by wynająć pokój gdzieś bliżej. I nie jesteś głupi, by jechać na wprost. Kręcisz się po górskich drogach, parkujesz na wysypanym żwirem miejscu do zawracania prawie kilometr od upatrzonej kryjówki. Twój samochód jest tu bezpieczny. Z takich miejsc do zawracania korzystają przecież przede wszystkim przeróżne dupki, zostawiające tu swoje wozy, idące obserwować orły, wspinać się po skałkach albo po prostu łazić z górki i pod górkę. Wypożyczony, porządnie zaparkowany samochód jest tam tak niewidzialny jak narty w pokrowcach w lotniskowej hali bagażowej. Po prostu część scenerii.
Oddalasz się od drogi, wspinasz na górkę mającą może trzydzieści metrów wysokości. Porastają ją nędzne drzewka, które sięgają ci do ramienia. Nie mają liści, ale sam teren jest doskonałą kryjówką. Znajdujesz się w czymś w rodzaju szerokiego okopu. Skręcasz to w lewo, to w prawo, by ominąć wielkie głazy, które tu spadły. Na szczycie wzgórza idziesz w lewo. Zaczyna opadać, wówczas pochylasz się nisko. Przyklękasz. Na klęczkach docierasz do miejsca, gdzie dwa głazy opierają się o siebie. Przez powstałą między nimi trójkątną lukę masz cudowny, choć przecież przypadkowy, widok na dolinę. Opierasz się prawym ramieniem o głaz po prawej i dom porucznik Scimeki pojawia się w samym środku twego pola widzenia, odległy o niewiele więcej niż dwieście metrów.
Dom leży nieco na północ i zachód od twojej pozycji, więc widzisz krawędź ulicy od frontu. Znajduje się jakieś sto metrów niżej, przed oczami masz więc coś w rodzaju planu. Samochód Biura stoi przy krawężniku. Ciemnoniebieski, czysty buick. W środku siedzi jeden facet. Korzystasz z lornetki. Widzisz, że facet nie śpi. Głowę trzyma prosto. Prawie się nie rozgląda, patrzy przed siebie znudzony jak cholera. Trudno go za to winić. Dwanaście nocnych godzin w miejscu, w którym ostatnim razem coś się działo przed Bożym Narodzeniem, kiedy panie domu zorganizowały świąteczną sprzedaż ciast.
Na wzgórzach jest zimno. Głaz wyciąga ci ciepło z ramienia. Nie ma słońca, są tylko ponure chmury piętrzące się nad szczytami. Odwracasz się na chwilę, wkładasz rękawiczki. Podciągasz golf, zasłaniając nim dolną część twarzy. Częściowo dlatego, by ochronić się przed chłodom, częściowo po to, by nie zdradziły cię kłęby pary, unoszące się w powietrze przy każdym oddechu. Potem znów patrzysz na dom. Poruszasz stopami, kręcisz się w miejscu, znajdujesz wygodniejszą pozycję. Znów podnosisz lornetkę do oczu.
Działka, na której postawiono dom, ogrodzona jest siatką, z wyjątkiem podjazdu. To krótki podjazd. Prowadzi prosto do bramy garażu, znajdującego się pod frontowym gankiem. Odchodzi od niego ścieżka do głównego wejścia, kręta, prowadząca przez ładny ogródek skalny. Samochód FBI parkuje naprzeciw wyłom podjazdu, nieco maską w dół. Dzięki temu kierowca patrzy wprost na początek ścieżki. Wybór stanowiska świadczy o inteligencji. Jeśli zechcesz zbliżyć się do domu, idąc pod górę, widać cię będzie praktycznie przez całą drogę. Jeśli podejdziesz od tyłu, zapewne zauważy cię w lusterku, a już z pewnością wtedy, kiedy go miniesz. I będzie cię widział od tyłu, jak idziesz krętą ścieżką. Inteligentny wybór stanowiska, no ale od czego jest Biuro?
W odległości niespełna kilometra na zachód i sześćdziesięciu paru metrów niżej na zboczu góry widzisz ruch. Pojawia się czarno-biała crown victoria. Wyjeżdża z bocznej uliczki, powoli skręca w prawo. Jedzie krętą górską drogą. Z rury wydechowej bije kłąb spalin, silnik jeszcze się nie rozgrzał, radiowóz stał całą noc zaparkowany za cichym, spokojnym posterunkiem. Wspina się w górę, zwalnia, zatrzymuje obok buicka; dzieli je dwadzieścia, może trzydzieści centymetrów. Nie widzisz tego, ale wiesz, że opuszczają się szyby. Kierowcy witają się, wymieniają uwagi. „Cicho i spokojnie – mówi facet z Biura. – Miłego dnia”. Miejscowy gliniarz tylko chrząka. Udaje znudzonego, ale tak naprawdę jest bardzo przejęty zadaniem. Może to jego pierwsza tak ważna misja?
Radiowóz podjeżdża wyżej, zawraca. Silnik buicka ożywa, samochód drga, to agent wrzucił bieg. Radiowóz podjeżdża, przystaje tuż za nim. Buick rusza, zjeżdża zboczem. Radiowóz toczy się jeszcze kawałek i staje. Dokładnie w tym miejscu, które jeszcze przed chwilą zajmował samochód FBI. Co do centymetra. Dwukrotnie podskakuje lekko i nieruchomieje. Silnik cichnie, chmura spalin rozpływa się w powietrzu. Gliniarz odwraca głowę w prawo, widzi teraz ścieżkę tak, jak jeszcze przed chwilą mógł ją widzieć agent. Może jednak nie jest takim dupkiem, jak można by przypuszczać?
Harper zjechała na płatny podziemny parking przy Zachodniej Dziewiątej zaraz po tym, jak Reacher uprzedził ją, że za chwilę ulice przestaną krzyżować się pod kątem prostym i w planie miasta zrobi się bałagan. Cofnęli się na południe i wschód, znaleźli bistro z widokiem na Washington Square Park. Kelnerka używała filozoficznego pisma małego formatu jako podkładki pod notes do wpisywania zamówień. Studentka Uniwersytetu Nowojorskiego, której brakowało do pierwszego. Powietrze nadal było chłodne, przejmujące, lecz na czystym, błękitnym niebie rozbłysło słońce.
– Podoba mi się tu – rzekła Harper. – Wspaniałe miasto.
– Powiedziałem Jodie, że sprzedaję dom – oznajmił Reacher.
Harper spojrzała na niego przenikliwie.
– Spodobał się jej pomysł? Reacher wzruszył ramionami.
– Boi się. Nie rozumiem czego. Jeśli to mnie uszczęśliwi, to czego tu się bać?
– Może tego, że zyskasz pełną swobodę?
– Nic się nie zmieni.
– Więc po co to robić?
– To samo mi powiedziała. Harper wzruszyła ramionami.
– I powinna. Ludzie na ogół robią coś z jakiegoś powodu, prawda? Więc pomyślała: A jaki jest powód?
– Powód jest taki, że nie chcę mieć domu.
– Powody można stopniować. To jest pierwszy stopień. Teraz zadaje sobie kolejne pytanie: W porządku, ale dlaczego on nie chce mieć domu?
– Bo to straszne zawracanie głowy. Wie o tym. Sam jej powiedziałem.
– Biurokratyczne zawracanie głowy? Reacher skinął głową.
– Cholerny wrzód na dupie.
– Owszem, to prawda. Prawdziwy, wielki, bolesny wrzód na dupie. Ale ona sądzi, że biurokratyczne zawracanie głowy tylko symbolizuje coś zupełnie innego.
– Na przykład co?
– Na przykład potrzebę zyskania pełnej swobody.
– Ty tylko kręcisz się w kółko.