Выбрать главу

Ale im dłużej o tym myślisz, tym bardziej twoja strategia koncentruje się wokół telefonu. Istnieje jedna osoba, która może usłyszeć twój głos i będzie to absolutnie bezpieczne. Problem jest geometryczny. Czterowymiarowy. Czas i przestrzeń. Musisz zadzwonić stąd, z miejsca na otwartej przestrzeni, z którego widać dom, ale nie możesz skorzystać ze swojej komórki. Impas.

*

Wyjechali z tunelu, parli na zachód z prądem ruchu ulicznego. Droga numer trzy skręciła lekko na północ, w stronę autostrady. Nad New Jersey zapadła lśniąca noc, asfalt błyszczał wilgocią, wokół lamp sodowych mgła tworzyła kręgi niczym naszyjniki. Po prawej i lewej stały reklamujące wszelkiego rodzaju biznesy billboardy i neonowe znaki, kryjące się za niedbale wyasfaltowanymi parkingami.

Zajazd, którego szukali, znaleźli za parkingiem w miejscu, gdzie zbiegały się trzy drogi. Zdobiła go reklama browaru: MacStiophan’s, co, jeśli gaelicki nie zawodził Reachera, oznaczało Stevenson’s. Był to niski budynek o płaskim dachu. Ściany wyłożone miał brązowymi deskami, w każdym oknie świecił zielony znak koniczyny. Parking był kiepsko oświetlony i w trzech czwartych pusty. Reacher zaparkował maxime pod dość swobodnym kątem, okrakiem na dwóch miejscach. Wysiadł rozejrzał się. Powietrze było chłodne. Obrócił się dookoła, w świetle ulicznych lamp uważnie badając wzrokiem parking.

– Nie ma cadillaca deville – stwierdził. – Jeszcze nie przyjechał.

Harper przyjrzała się drzwiom baru. Z powątpiewaniem.

– Jesteśmy trochę za wcześnie. Chyba trzeba będzie poczekać.

– Możesz zaczekać tutaj – powiedział Reacher. – Jeśli wolisz?

Potrząsnęła głową.

– Bywałam w gorszych miejscach.

Reacher nie bardzo potrafił sobie wyobrazić kiedy i gdzie. Drzwi prowadziły do holu wielkości niespełna dwa na dwa metry, wyposażonego w automat sprzedający papierosy i sizalową matę, zużytą, gładką i tłustą. Kolejne drzwi otwierały się na niską, ciemną salę, śmierdzącą dymem papierosowym i zwietrzałym piwem. Wentylacji nie było. Zielone koniczynki w oknach świeciły zarówno na zewnątrz, jak i do środka, przesycając wnętrze upiornym blaskiem. Ściany wyłożone były ciemnymi deskami, matowymi i lepiącymi się od dymu. Długi, drewniany bar zdobiły od frontu przepołowione beczki. Stały przy nim wysokie stołki z czerwonymi plastikowymi siedzeniami. Niższe wersje takich stołków rozstawione były przy stołach z lakierowanych beczek, na które nabito dyktę pełniącą funkcję blatów, wygładzoną i brudną od dotyku tysięcy dłoni.

Przy barze królował barman, klientów było ośmiu. Każdy z klientów miał przed sobą szklankę piwa. Nie było wśród nich kobiet. Wszyscy wpatrywali się w nowych gości. Żaden nie był żołnierzem. Żaden z nich nie mógł być żołnierzem, ten za stary, tamten za miękki, jeszcze inny ze zbyt długimi brudnymi włosami. Po prostu zwykli ludzie. Ciężko pracujący albo bezrobotni. Wrodzy i milczący, jakby właśnie przerwali prowadzoną zniżonym głosem rozmowę. Gapili się na nich nieprzyjaźnie, próbowali ich zastraszyć.

Reacher przesunął wzrokiem po sali. Każdej twarzy przyjrzał się z osobna, patrząc na nią wystarczająco długo, by pokazać, że się nie boi, ale wystarczająco krótko, by zasygnalizować, że żadna szczególnie go nie zainteresowała, po czym podszedł do baru. Jeden ze stołków przysunął Harper.

– Co jest z beczki? – spytał.

Barman ubrany był w brudną koszulę od garnituru, bez kołnierzyka, plisowaną od samej góry do samego dołu. Przez ramię przewiesił złożoną ściereczkę do naczyń. Miał może pięćdziesiąt lat i szarą, obwisłą twarz. Nie odpowiedział.

– Co jest z beczki – powtórzył Reacher. Nie doczekał się odpowiedzi.

– Hej, człowieku, głuchy jesteś? – spytała Harper podniesionym głosem. Przysiadła na brzeżku, z jedną nogą opartą na ziemi, a drugą na podpórce, skręcona w talii. Marynarkę miała rozpiętą, rozpuszczone włosy spływały jej na plecy.

– Umówmy się – zaproponowała. – Ty nam dajesz piwo, my dajemy ci pieniądze. Od tego zaczniemy i może jeszcze zrobisz z tego biznes. No wiesz, taki, co się nazywa „prowadzić bar”.

Barman obrócił się w jej kierunku.

– Nigdy was tu nie widziałem – powiedział. Harper się uśmiechnęła.

– Oczywiście. Jesteśmy nowymi klientami. O to przecież chodzi, to się nazywa „zdobywać nowych klientów”. Spróbuj, a jeśli się trochę postarasz, wkrótce staniesz się królem barmanów Garden State.

– Czego chcecie?

– Dwa piwa.

– A poza tym?

– Już cieszymy się nastrojem i przyjacielskim przywitaniem.

– Tacy jak wy nie przychodzą do mnie, jeśli czegoś nie chcą.

– Czekamy na Boba – powiedziała Harper.

– Jakiego Boba?

– Boba z bardzo krótkimi włosami, jeżdżącego starym cadillakiem deville – powiedział Reacher. – Boba z wojska. Przychodzi tu codziennie o ósmej.

– I na niego czekacie?

– Tak. Na niego czekamy – powiedziała Harper. Barman uśmiechnął się, pokazując zęby. Kilku brakowało, a te, co zostały, były żółte.

– To będziecie długo czekali.

– Dlaczego?

– Kupcie coś, to wam powiem.

– Próbujemy coś kupić co najmniej od pięciu minut – zauważył Reacher.

– Co ma być?

– Dwa piwa, obojętnie jakie. Z beczki.

– Bud czy bud lite?

– Jedno takie, drugie takie, dobrze?

Barman zdjął dwie szklanki spośród wielu, zwisających nad jego głową, napełnił je piwem. Na sali nadal panowała cisza. Reacher czuł ciężar ośmiu par oczu na plecach. Barman postawił szklanki na barze. Dobre trzy centymetry w każdej z nich zabierała piana. Wyjął z uchwytu dwie ściereczki koktajlowe, rzucił im, jakby rozdawał karty. Harper wyjęła z kieszeni portfel, rzuciła dziesiątkę na bar.

– Reszta dla ciebie – powiedziała. – I… dlaczego mamy czekać na Boba tak długo?

Barman znów się uśmiechnął, przyciągnął dziesiątkę do siebie, złożył w dłoni i schował dłoń do kieszeni.

– Ponieważ, o ile wiem, siedzi w więzieniu – powiedział.

– Za co?

– Za coś, co ma związek z armią. Nie znam szczegółów i nie chcę znać. Tak się załatwia sprawy w tej części Garden State, panienko, cholernie przepraszam, chociaż wy macie pewnie jakiś lepsze pomysły.

– Co się właściwie stało? – spytał Reacher.

– Pojawiła się żandarmeria i capnęła go tu, w tej sali.

– Kiedy?

– Trzeba ich było sześciu na niego jednego. Rozwalił stół. Właśnie dostałem czek od wojska. Z samego Waszyngtonu. Z Pentagonu.

– Kiedy to było?

– Kiedy przyszedł czek? Parę dni temu.

– Nie, kiedy go aresztowali.

– Nie jestem pewien – powiedział barman. – Ale nadal grali w baseball, tego akurat jestem pewien. Regularne rozgrywki. Pewnie parę miesięcy temu.

24

Pozostawili na barze nietknięte piwo, wyszli na parking. Reacher otworzył nissana. Wślizgnęli się do środka.

– Parę miesięcy temu… – powiedziała Harper. – To nam nic nie daje. Usuwa go z obrazu na zawsze.

– Nigdy nie był częścią obrazu – zaprotestował Reacher – ale i tak z nim pogadamy.

– Jakim cudem? Utknął w trybach armii. Diabli wiedzą gdzie. Reacher spojrzał na nią rozbawiony.

– Harper, byłem żandarmem przez trzynaście lat. Jeśli ja nie potrafię go znaleźć, to kto potrafi?

– Może być wszędzie.

– Nie, nie może. Jeśli ta dziura jest jego barem, to wiemy już, że stacjonuje niedaleko. Facet jest niski rangą, a więc zajmuje się nim miejscowy posterunek żandarmerii. Dwa miesiące, nie stanął jeszcze przed sądem wojskowym, więc póki nic się nie dzieje, przetrzymują go na terenie tutejszej żandarmerii. Odpowiednia mieści się w Fort Armstrong pod Trenton, czyli niespełna dwie godziny drogi stąd.