Выбрать главу
*

– Jak się tam dostaniemy? – powtórzyła pytanie Harper. Reacher myślał przez chwilę.

– Na przykład tak – powiedział nagle.

Sięgnął do jej torebki, wyjął z niej telefon komórkowy, otworzył go. Przymknął oczy; przypominał sobie, jak siedzi w kuchni Jodie, wybiera numer. Przypominał sobie cenny szereg cyfr. Wprowadził je powoli, z nadzieją. Wcisnął przycisk. Usłyszał sygnał, trwający bardzo długo. W końcu ktoś przyjął rozmowę. Basowy, lekko zdyszany głos.

– Pułkownik John Trent – powiedział głos.

– Trent, mówi Reacher. Nadal mnie kochasz?

– Co?

– Potrzebuję transportu dla dwóch osób, z Andrews do Portland w Oregonie.

– Kiedy na przykład?

– Na przykład teraz, natychmiast.

– Żartujesz, prawda?

– Skądże, już jedziemy. W bazie będziemy za pół godziny. Krótka chwila ciszy była naprawdę krótka.

– Z Andrews do Portland w Oregonie, tak? – upewnił się Trent.

– Właśnie tak.

– Jak szybko musicie tam być?

– Jak najszybciej. Kolejna sekunda ciszy.

– W porządku.

Na tym skończyła się rozmowa. Reacher złożył telefon.

– On to załatwi, prawda? – bardziej powiedziała, niż spytała Harper.

Skinął głową.

– Jest mi winien przysługę. No to w drogę.

Harper zwolniła sprzęgło, wyjechała z parkingu na drogę dojazdową. Maleńki samochodzik rzuciło na garbach. Minęli strażnika FBI, przyspieszyli na zakręcie, przymknęli koło pierwszego posterunku piechoty morskiej. Kątem oka Reacher zauważył obracające się głowy, zaskoczone twarze pod zielonymi hełmami.

– Więc o co chodzi? – spytała Harper.

– Prawdę i kłamstwa. Sposób, motyw, okazję. Trójca Święta sił przestrzegania prawa. Trzy na trzy to dopiero sukces, nie?

– Dla mnie jedno na trzy to już sukces – przyznała Harper. – Podpowiedz mi coś.

Drugi posterunek, kolejne obracające się głowy. Jechali naprawdę szybko.

– Fragmenty. Okruchy. Wiemy wszystko, co musimy wiedzieć. Część tego wiemy od wielu dni. Ale spieprzyliśmy, co tylko było do spieprzenia, Harper. Wielkie pomyłki, złe założenia.

Na ślepo skręciła w lewo, w dziewięćdziesiątą piątą, na północ. Ruch był ożywiony, znaleźli się na najdalszej granicy korków w porannych godzinach szczytu. Zmieniła pas, zatrzymał ją sznur samochodów, wcisnęła hamulec.

– Cholera! – zaklął Reacher.

– Nie obawiaj się. Przecież jej pilnują. Ich wszystkich pilnują. – Niewystarczająco dobrze. Pilnują, ale bez nas nie upilnują.

To sprytny, sprytny gość.

Harper skinęła głową. Przeskakiwała z pasa na pas, szukała najszybszego. Po wszystkich wlokły się samochody. Ich prędkość spadła, z sześćdziesięciu pięciu do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. A potem do trzydziestu.

*

Przez lornetkę obserwujesz jego pierwszą wizytę w toalecie. Siedział w samochodzie godzinę, opity poranną kawą, którą przywiózł w sobie, i teraz musi się popłuczyn po tej kawie pozbyć. Otwiera drzwi po stronie kierowcy. Obraca się, stawia na ziemi wielkie stopy, wstaje. Zesztywniał w tym samochodzie. Przeciąga się, podpierając o dach. Zamyka drzwi. Przechodzi przed maską swojego radiowozu. Idzie najpierw podjazdem, potem ścieżką. Widzisz, jak wchodzi na ganek. Widzisz jego dłoń na przycisku dzwonka. Widzisz, jak cofa się i czeka.

Nie dostrzegasz jej w drzwiach, nie ten kąt obserwacji. Ale gliniarz kiwa głową, uśmiecha się z jakiegoś powodu, wchodzi do środka. Czekasz, nie opuszczając lornetki. Trzy, może cztery minuty później znów pojawia się na ganku. Odchodzi, ogląda się przez ramię, coś mówi. Idzie najpierw ścieżką, potem podjazdem. Przechodzi przed maską samochodu. Wsiada. Zawieszenie ugina się lekko od jego strony. Trzaskają drzwiczki. Obraca głowę. Znów pełni wartę.

*

Zjechała na prawo, na pobocze. Przyspieszyła do pięćdziesięciu, pięćdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę. W ten sposób mijała korek po zewnętrznej. Pobocze było nierówne, pełne żwiru i śmieci. Po lewej stała osiemnastokołowa ciężarówka. Każde z jej kół było większe od jej samochodu.

– Jakie pomyłki? Jakie złe założenia? – spytała.

– Bardzo, bardzo ironiczne, biorąc pod uwagę okoliczności – powiedział. – Ale nie wszystko to nasza wina. Myślę, że uwierzyliśmy także w kilka wielkich kłamstw.

– Jakich?

– Wielkich, pięknych, zapierających dech w piersi kłamstw. Tak wielkich i tak oczywistych, że nikt nie zauważył, czym są w istocie.

*

Kiedy gliniarz wyszedł, oddychała ciężko i długo próbowała się uspokoić. Wchodził i wychodził, wchodził i wychodził, i tak przez cały czas. Nie pozwalał jej się skoncentrować. Żeby właściwie zagrać ten utwór, trzeba być w czymś w rodzaju transu, a on nic, tylko przeszkadzał i przeszkadzał, cholerny głupiec.

Usiadła do fortepianu i znów grała, dziesięć razy, piętnaście, dwadzieścia, od pierwszego do ostatniego taktu. Nie pomyliła się ani razu, ale co z tego? Czy w jej grze była jakaś głębia? Czy dźwięk niósł w sobie emocje? Idee? Uznała, że, ogólnie biorąc, do pewnego stopnia tak. Zagrała jeszcze raz. I znowu. Uśmiechnęła się do siebie. Spojrzała na swoje odbicie w lśniącej czerni pokrywy klawiatury, uśmiechnęła się ponownie. Jednak robiła postępy. Pozostało jej już tylko przyspieszyć. Ale nie przesadnie. Wolała Bacha granego wolno. Za szybkie tempo trywializowało jego muzykę. To oczywiście element jego intelektualnych igraszek – pomyślała. Bach z rozmysłem pisał trywialną muzykę, aż proszącą się o to, by wykonywać ją niezmiernie uroczyście.

Wstała i przeciągnęła się. Opuściła pokrywę klawiatury, przeszła do holu. Kolejny problem stanowił lunch. Zmuszała się do jedzenia. Może to problem wszystkich mieszkających samotnie ludzi? Kiedy je się samemu, jedzenie nie jest przesadnie atrakcyjne.

Na parkiecie holu pozostały ślady wielkich, ubłoconych butów. Cholerny glina, wszystko psuje. Uniemożliwia koncentrację, uniemożliwia utrzymanie porządku w domu. Wpatrywała się w brudną podłogę, a wtedy znów odezwał się dzwonek. Idiota! Znowu? Co się z nim, do cholery, dzieje? Nie potrafi kontrolować pęcherza?

Omijając ślady podeszła do drzwi i otworzyła je.

– Nie – powiedziała.

– Co?

– Nie, nie może pan skorzystać z toalety. Mam tego dość.

– Ale ja muszę! Taka była umowa.

– Zmieniam naszą umowę. Nie chcę, żeby właził pan do mojego domu. To śmieszne! I doprowadza mnie do szaleństwa!

– Przecież muszę tu tkwić!

– To śmieszne – powtórzyła Scimeca. – Nie potrzebuję waszej ochrony. Niech pan już sobie idzie, dobrze?

Zamknęła drzwi bardzo stanowczo. Zamknęła je na wszystkie zamki. Poszła do kuchni, oddychając ciężko.

*

Nie wchodzi do środka. Obserwujesz to bardzo uważnie. Stoi na ganku i najpierw tylko się dziwi, a potem sprawia wrażenie zawiedzionego. Widać to po jego zachowaniu. Mówi cztery słowa, odchylając się lekko, jakby w samoobronie, a potem chyba drzwi zamykają mu się przed nosem, ponieważ cofa się nagle. Sprawia wrażenie urażonego. Stoi tak, gapiąc się na nie, a potem odwraca się i wraca ścieżką, dwadzieścia sekund po tym, jak szedł nią w przeciwnym kierunku. Co tu się właściwie dzieje?

Przechodzi przed maską samochodu. Otwiera drzwiczki. Nie, nie wsiada, siedzi na siedzeniu bokiem, z nogami na ulicy. Pochyla się, bierze do ręki mikrofon radia. Trzyma go tak trzydzieści sekund, wpatrując się w niego i myśląc, a potem odwiesza go na miejsce. Czyli jednak nie ma zamiaru meldować się centrali. Co mógłby powiedzieć? Panie komendancie, ona nie pozwala mi się wysikać?