Выбрать главу

– Dostała pani wszystko? – spytał. Skinęła głową.

– Nie było żadnych problemów? Zaprzeczyła gestem.

– Jest tu człowiek, który chce się z panią spotkać. Kapelan, z armii.

– Ten w pańskim samochodzie? – spytała, chociaż było jasne, o kim mowa. Ze swojego miejsca widziała koloratkę.

– Pułkownik jakiśtam. Dokumenty ma w porządku.

– Proszę się go pozbyć.

Gliniarza wyraźnie zaskoczyło to polecenie.

– Przyleciał aż z Dystryktu Columbii. Jego dokumenty mówią, że tam stacjonuje.

– Nie obchodzi mnie, gdzie stacjonuje. Nie chcę się z nim widzieć.

Gliniarz nic nie powiedział, tylko obejrzał się przez ramię. Pułkownik właśnie wysiadał z radiowozu. Stanął na chodniku, wyprostował się sztywno. Ruszył w ich kierunku. Scimeca zostawiła silnik na chodzie, otworzyła drzwi i wysiadła. Przyglądała mu się, otulona kurtką od chłodu. Kiedy zbliżył się wystarczająco, spytał:

– Rita Scimeca?

– O co chodzi?

– Chciałem sprawdzić, czy u pani wszystko w porządku?

– Wszystko w porządku? – powtórzyła.

– Czy radzi pani sobie ze swymi problemami.

– Moimi problemami?

– Skutkami ataku na pani osobę.

– A jeśli sobie nie radzę?

– Być może zdołałbym pomóc.

Kapelan głos miał ciepły, dźwięczny, doskonale modulowany. Bez najmniejszych wątpliwości godny zaufania. Głos duchownego.

– Armia pana wysłała? – spytała Scimeca. – Czy to oficjalna wizyta?

Potrząsnął głową.

– Niestety, nie – przyznał. – Choć wielokrotnie z nimi na ten temat rozmawiałem.

Scimeca skinęła głową.

– Oferując pomoc terapeutyczną, przyznaliby się do odpowiedzialności.

– To ich punkt widzenia. Godny pożałowania. Przyjechałem więc prywatnie. Tak między nami, wbrew jasnym rozkazom. Jest to jednak kwestia sumienia, prawda?

Odwróciła wzrok.

– Dlaczego właśnie ja? – spytała. – Przecież było nas więcej.

– Jest pani piątą kobietą, którą odwiedzam. Zacząłem od kobiet bez wątpienia mieszkających samotnie. Uznałem, że tam moja pomoc może być najbardziej potrzebna. Zjeździłem cały kraj. Niektóre odwiedziny można uznać za udane, inne nie. Nie zwykłem narzucać się ludziom, jednak czuję, że powinienem przynajmniej spróbować.

Milczała przez chwilę.

– Obawiam się, że tę wizytę można uznać za nieudaną – rzekła w końcu. – Odrzucam ofertę, pułkowniku. Nie chcę pańskiej pomocy.

Kapelan nie wydawał się zaskoczony tą odpowiedzią, lecz nie sprawiał też wrażenia, by się jej spodziewał.

– Jest pani pewna? Skinęła głową.

– Całkowicie.

– Doprawdy? Proszę się zastanowić. Przybyłem z daleka.

Scimeca nie odpowiedziała, tylko posłała gliniarzowi zniecierpliwione spojrzenie. Policjant przestąpił z nogi na nogę, zwracając w ten sposób uwagę na swą osobę.

– Otrzymał pan odpowiedź na swoje pytanie, pułkowniku – powiedział tonem prawnika.

Na ulicy zapanowała cisza, tylko silnik samochodu Scimeki szumiał cicho, wysyłając w powietrze chmurkę spalin, przesycających jesienne powietrze ostrą wonią.

– Muszę teraz poprosić pana, by nas pan opuścił, pułkowniku. Mamy tutaj pewien problem.

Przez długą chwilę kapelan stał całkowicie nieruchomo. Potem skinął głową.

– Moja oferta pozostaje ważna – powiedział. – Zawsze mogę wrócić. W każdej chwili.

Odwrócił się gwałtownie i ruszył w dół szybkim krokiem. Scimeca odprowadziła go wzrokiem, a kiedy znikł, usiadła za kierownicą. Gliniarz skinął głową sam do siebie, dwukrotnie postukał w dach.

– Ładny wóz – powiedział zupełnie bez związku. Skinęła głową.

– No, tak.

Wrócił do radiowozu. Cofnął się pod górę, nie zamykając drzwiczek. Scimeca wjechała na podjazd własnego domu. Wcisnęła przycisk, brama garażu zaczęła się powoli unosić. Wjechała do środka, powtórnie wcisnęła przycisk. Nim brama opadła, pozostawiając ją w ciemności, zdążyła jeszcze zauważyć radiowóz zajmujący swoją zwykłą pozycję.

Otworzyła drzwiczki i wewnątrz jej wozu zapłonęła lampka. Pociągnęła dźwignię przy fotelu kierowcy, odblokowującą zamek bagażnika. Wysiadła. Zabrała torby z tylnego siedzenia, przeszła z nimi do piwnicy. Weszła po schodach, najpierw do holu, potem do kuchni. Ustawiła je na kuchennym blacie porządnie, jedną przy drugiej, po czym usiadła na stołku. Czekała.

*

To niewysoki, nisko zawieszony samochód, więc choć jego bagażnik jest wystarczająco długi i szeroki, wysokość pozostawia wiele do życzenia. Leżysz na boku w ciasnej przestrzeni, z podciągniętymi nogami, w pozycji płodu.

Zamknięcie się w bagażniku nie stanowiło problemu. Zgodnie z poleceniem zostawiła samochód otwarty. Na twoich oczach poszła do sklepu; wystarczyło wyjść z cienia, otworzyć drzwiczki, pociągnąć za dźwignię. Zamknąć drzwiczki, unieść klapę. Żaden problem. Nikt nie patrzył, nikt nic nie widział. Wsunąć się do środka. Zamknąć klapę. Nic trudnego. Od wewnątrz klapa ma ożebrowanie wzmacniające konstrukcję. Łatwo je chwycić, pociągnąć.

Pozostało już tylko czekać. Długo czekać, ale wreszcie rozległy się jej kroki. Wróciła. Włączyła silnik. Zrobiło ci się ciepło w uda, bo pod nimi biegnie rura wydechowa.

Podróż nie należy do komfortowych. Trochę tobą rzuca. Liczysz w myśli zakręty, wiesz, kiedy podjeżdża pod dom. Słyszysz głos gliniarza. Pojawia się problem. Jakiś cholerny kapelan o coś prosi. Sztywniejesz ze strachu, czujesz, jak ogarnia cię panika. Co się, do diabła, dzieje? Co będzie, jeśli zaprosi go do środka? Ale nie, spławia go, a jej głos jest wręcz lodowaty. Uśmiechasz się w ciemności, zaciskasz i rozprostowujesz dłonie w triumfie.

Słyszysz, jak wjeżdża do garażu, silnik brzmi zupełnie inaczej, głośniej, spaliny uderzają w podłogę i ściany. A kiedy go wyłącza, robi się bardzo cicho.

Pamięta o otwarciu bagażnika. Nie zaskakuje to cię, przecież dostała polecenie, by o tym pamiętać. Potem słyszysz jej oddalające się kroki, zgrzyt otwierających się, a potem zamykających drzwi do piwnicy. Podnosisz klapę bagażnika. Wysiadasz. Przeciągasz się w ciemności, rozmasowujesz uda w miejscu, gdzie wydech omal ich nie poparzył. Potem robisz kilka kroków przed siebie. Stajesz przy masce. Nakładasz rękawiczki, siadasz na błotniku. I czekasz.

29

Ich samolot wylądował na lotnisku Portland International jak każdy inny boeing, ale nie podkołował do terminalu, tylko zatrzymał się na odległym stanowisku postojowym. Na jego spotkanie wyjechał pick-up ze schodkami przyśrubowanymi do platformy ładunkowej. Za pick-upem jechał minivan. Oba pojazdy lśniły czystością. Wymalowane były w kolory firmowe Boeinga. Załoga została w maszynie; czekała ją teraz analiza danych komputerowych. Minivan podrzucił Reachera i Harper pod terminal przylotów, prawie na postój taksówek. Pierwszy w rzędzie stał poobijany caprice z kraciastym pasem na boku. Kierowca nie pochodził stąd. Musiał znaleźć na mapie drogę prowadzącą na wschód, do małej wioski na zboczu Mount Hood.

Była w domu pięć minut, kiedy zadzwonił dzwonek. Wrócił gliniarz. Wyszła z kuchni, przeszła korytarzem, otworzyła drzwi. Gliniarz stał na ganku; nic nie mówił, tylko próbował zakomunikować jej swą potrzebę żałosnym wyrazem twarzy.