Выбрать главу

Przyjemny chłód poranka przerodził się w typowy skwar letniego popołudnia. Zapragnęłam choć na chwilę zdjąć ciężki plecak i odetchnąć.

Z boku dobiegało ciche posapywanie Kita. Dobrze, że w tej chwili nie patrzyłam w jego niebieskie oczy.

Ostatniego wieczoru pocałowałam go, bo po pierwsze rozczuliłam się, a po drugie, wlałam w siebie trochę za dużo whisky. Kit miał w sobie coś niezwykłego, pewną wrażliwość, której nie dostrzegałam u innych znanych mi mężczyzn, a której początkowo nie chciałam zauważyć także u niego.

Może zmienił się pod wpływem tego, co spotkało jego żonę i dzieci, ale ja miałam wrażenie, że taki, jak teraz, był zawsze. Z drugiej strony, sam stwierdził: „nie wiesz, kim jestem”.

– No i co? – spytał, kiedy znaleźliśmy się na szczycie małego pagórka. – Którędy teraz? Masz jakiś pomysł?

Jasne, miałam mnóstwo doskonałych pomysłów.

– Stawiam na południowe zbocze tamtego wzgórza – powiedziałam. – Gdybym starała się wymknąć pościgowi, schowałabym się w miejscu, z którego miałabym widok na całą dolinę.

– Mówisz o tamtym zboczu? – spytał i przewrócił oczami.

– To tylko trzy, cztery kilometry drogi – pocieszyłam go.

– „Tylko trzy, cztery kilometry”? – wyszeptał z niedowierzaniem.

Śmieszne. Kit miał poczucie humoru, ale potrafił, kiedy trzeba, zachować powagę, co podobało mi się w nim jeszcze bardziej. Poprzedniego wieczoru wyznał mi, że tak naprawdę nie jest myśliwym, ale przecież mimo to nie wiedziałam o nim zbyt wiele, prawda?

– Jeśli się sprężymy, możemy dotrzeć tam w parę godzin – powiedziałam. – Mówię poważnie.

– Ąj, aj, kapitanie. Wedle rozkazu.

– Zuch chłopak. Tacy właśnie zdobywali Dziki Zachód.

Po dwóch godzinach wędrówki w górę i w dół skalistych zboczy, nareszcie znaleźliśmy się po zawietrznej stronie wzgórza, od którego pochodziła nazwa miasta: Bear Bluff.

– Odpocznijmy chwilę – zaproponowałam.

Kit, połyskujący od potu, wyglądał jeszcze lepiej niż zwykle. Zdaje się, że doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Rzadko spotyka się ludzi takich jak on, trochę zarozumiałych, ale wcale przez to nie irytujących. Był pewny siebie, ale miał w sobie też odrobinę pokory, i to mi się podobało.

– Nie musisz mnie rozpieszczać – powiedział z szerokim uśmiechem. – Jestem w niezłej formie jak na mieszczucha.

Roześmiałam się. Jasne, jesteś w niezłej formie, pomyślałam. Bez względu na to, skąd pochodzisz.

Zdjęłam plecak i spojrzałam na zegarek. Było parę minut przed piątą. Wygrzebałam z torby parę mandarynek i rzuciłam jedną Kitowi. Niezbyt celnie, co prawda, ale i tak udało mu się ją złapać.

– Dobry refleks – zauważyłam, szczerząc radośnie zęby jak nie przymierzając wioskowa idiotka. Inna sprawa, że przy Kicie lubiłam się wygłupiać. To chyba oznaczało, iż mam do niego zaufanie.

Pożerając słodkie mandarynki, rozglądałam się wokół. Niczego niezwykłego jednak nie zobaczyłam. Wygnieciona trawa w miejscu, gdzie zapewne spały jelenie. Płytka jaskinia, za mała, by człowiek mógł się w niej schronić. Sępy krążące nad naszymi głowami.

Co spodziewałam się tu znaleźć?

Przysypane pierzem gniazdo małej dziewczynki, z wielkim łożem i kolekcją lalek Barbie?

Kit podszedł do mnie. Poczułam bijącą od niego woń mandarynek i potu.

– Frannie – powiedział cicho. Miał naprawdę miły głos. Łagodny baryton. Mogłam go słuchać godzinami, jak poprzedniego wieczoru.

– Tak?

Wyciągnął rękę ku najbardziej stromej części zbocza.

– Spójrz. Tam, w górze. Widzisz coś?

Odwróciłam głowę we wskazanym kierunku.

Tuż nad kępą sosen i skał w połowie zbocza widać było jakieś duże, latające stworzenie.

Nie był to jastrząb ani myszołów.

Z wrażenia odebrało mi mowę.

Skrzydlata dziewczynka!

Szybowała wysoko nad nami niczym orzeł, ale wyglądała o wiele piękniej.

– O Boże – powtarzał Kit, wodząc za nią pełnym zachwytu spojrzeniem. – Ona naprawdę istnieje.

ROZDZIAŁ 47

Kit był w stanie głębokiego szoku i zdawał się nie przyjmować do wiadomości tego, co widzi. On i Frannie patrzyli w niemym podziwie na dziewczynkę, która wyglądała jak zupełnie normalne dziecko, tyle że miała skrzydła i potrafiła latać.

Leciała na wysokości około stu pięćdziesięciu metrów nad ziemią.

Ruszyli za nią.

By nie tracić jej z oczu, musieli w pocie czoła zdobywać kolejne wzgórza i czołgać się po kamienistych zboczach.

Bardzo szybko odkryli, że z jednego punktu do drugiego najłatwiej dostać się drogą powietrzną.

Ogarniając spojrzeniem strome zbocze wzgórza, Kit nie mógł pojąć, jak to się dzieje, że Frannie znajduje oparcie dla nóg tam, gdzie on widzi tylko gładkie skały, zwiastujące pewną śmierć, a co najmniej połamane kości. Włożył z powrotem koszulkę, jakby spodziewał się, że ochroni go w razie upadku.

Nie był tradycjonalistą. Nie raziło go to, że kobieta jest w czymś od niego lepsza, ale do pewnych granic. Tymczasem powiedzieć, że Frannie była w dobrej formie, to za mało – ona była w doskonałej formie. We wspinaczce prezentowała poziom zgoła olimpijski.

Dobrze chociaż, że nie okazywała swojej wyższości. Wręcz przeciwnie, ciągle starała się służyć mu pomocą i dodawać odwagi.

– Nie patrz w dół – powiedziała. – Patrz na mnie.

– To da się zrobić – odparł. – No, i widok będzie ładniejszy. Dzięki za radę. Teraz wszystko pójdzie mi trochę łatwiej.

Patrz na Frannie. Rób to, co ona. Widzisz? Frannie nie spada na łeb, na szyję. Ty też tego nie rób.

Podciągnął się na półce skalnej, wymacał gruby korzeń i zacisnął na nim dłoń. Następnie wsunął stopę w wąską szczelinę. Jak dotąd, nieźle sobie radził. Wtedy się pośliznął.

Zaczął zsuwać się w głąb kamienistej otchłani. O nie, Jezu, nie.

Udało mu się pochwycić cienką gałąź, która pod jego ciężarem zgięła się wpół.

Na szczęście, wytrzymała.

– No, L.L.Bean, dasz radę – krzyczała do niego Frannie. – Tylko bądź ostrożny. Nie trać koncentracji.

Zasapany, mając przed oczami obraz swojego ciała, roztrzaskanego o skały, powoli zaczął piąć się ku górze. Taki już był… nigdy nie poddawał się bez walki. Z trudem wgramolił się na półkę skalną. W zwyczajnych okolicznościach rzuciłby jakąś złośliwą uwagę, ale teraz był zbyt wyczerpany, by wydobyć z siebie głos.

– Jak ty mnie nazwałaś? – wydyszał wreszcie.

– O czym ty mówisz?

Kit z trudem uniósł się na rękach i wstał. Chwiejnym krokiem podszedł do Frannie, która siedziała na kamieniu i masowała stopy. Miała ładne palce u nóg, długie, szczupłe i bardzo giętkie.

– Czemu powiedziałaś na mnie „L.L.Bean”?

Popatrzyła na niego mrużąc oczy i wzruszyła ramionami.

– To chyba przez te twoje ciuchy. Są nowe, prosto spod igły, typowe dla mieszczuchów. Jak z katalogu firmy L.L.Bean.

– Ranisz moje uczucia.

Frannie nie wytrzymała. Zgięła się wpół, ujęła pod boki i wybuchnęła gromkim śmiechem. Po jej policzkach popłynęły łzy. Kit spojrzał na nią i jego sapanie przerodziło się w chrapliwy, radosny rechot.

– To nie było aż tak śmieszne – powiedziała Frannie, kiedy wreszcie odzyskała głos.

– Wiem – wykrztusił Kit. – To wcale nie było śmieszne. Widać mamy marne poczucie humoru.

I znów wybuchnęli histerycznym śmiechem.

Frannie pierwsza przyszła do siebie. Otarła twarz z łez. Następnie wygrzebała z plecaka apteczkę i rzuciła ją Kitowi.

– Twój brzuch. Masz krew na koszuli. Ojej. Nie mogę znieść widoku krwi – zażartowała.

Kit posmarował spirytusem otarcie naskórka na brzuchu. Nawet się nie skrzywił. Frannie patrzyła na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Kiedy skończył dezynfekować ranę, mruknął: „Au” i uśmiechnął się.