– I to wszystko, co wiesz? – spytałam. – Dajesz słowo?
– To wszystko, co wiem na pewno, Frannie. Zresztą, czego więcej spodziewałaś się za połowę pstrąga?
– No dobrze, niech ci będzie. Jak tam to twoje zadrapanie na brzuchu?
– Grałem w rugby w Holy Cross, w Bostonie i waszyngtońskich ligach amatorskich. Myślę, że jakoś to przeżyję.
Nachmurzyłam się nieco. Nie lubiłam, kiedy ktoś zgrywał przy mnie twardziela.
– Posmarowałeś je maścią odkażającą?
– To nie jest aż tak groźna rana, pani doktor. To zadrapanie, otarcie naskórka.
W gęstniejącym mroku krążyły świetliki. Dawno, dawno temu, dużo o nich wiedziałam, ale w tej chwili wszystko wyleciało mi z głowy. Myślałam tylko o złotych włosach porastających pierś L.L. Beana i zadrapaniu, które było skazą na idealnie gładkiej skórze. Przypomniał mi się dotyk jego miękkich warg.
Czułam coraz większe podniecenie. O rany!
Nie miałam pod ręką żadnych chorych zwierząt, którymi mogłabym się zająć, niczego, co zwróciłoby moje myśli na inne tory. Miałam ochotę na papierosa, chociaż nie palę. Drink też by się przydał.
– Myślę, że powinnam rzucić okiem na to zadrapanie – powiedziałam wreszcie, nie wiedzieć czemu szeptem.
Myślałam, że Kit nie zareaguje. Po chwili jednak odkaszlnął znacząco.
– Czy chcesz to zrobić jako lekarz? – spytał.
– Nie, jako towarzysz podróży – udało mi się wykrztusić.
– No dobrze – odparł. – Oddaję się w twoje ręce. Niech no zdejmę tę koszulę.
– Fajnie.
W jego niebieskich oczach pojawiły się wesołe błyski.
– Doktor O’Neill? Czy mi się zdaje, czy powiedziała pani przed chwilą: „Fajnie”?
– Jeszcze raz powtarzam, mów mi Frannie. I owszem, dokładnie tak się wyraziłam. Fajnie.
ROZDZIAŁ 49
Max obserwowała ich z bezpiecznej odległości; przynajmniej miała nadzieję, że jest w swojej kryjówce bezpieczna. Przez głowę, z prędkością chyba z miliona kilometrów na godzinę, przemykały jej setki myśli.
Ciepłe łzy płynęły po jej policzkach, a ona nie mogła ich powstrzymać. Bardzo ją to denerwowało. Nie cierpiała okazywać słabości i prawie nigdy jej się to nie zdarzało, ale przez ostatnich kilka dni tak wiele przeżyła. Stała się uciekinierką.
Max wiedziała, że to głupie, ale mimo to nie przestawała płakać. Jeden obraz szczególnie nie dawał jej spokoju. Wciąż miała przed oczami tę nieszczęsną rybę, która zginęła od ciosu kamieniem. Ta lekarka zabiła ją z zimną krwią. Była taka sama, jak ludzie ze „Szkoły”. Zimna, zimna, zimna.
Jak ona mogła zabić tę rybę? Jak mogła ją uśpić?
Przecież to było żywe stworzenie.
Pewnie miało dzieci i spokojnie sobie mieszkało w tym pięknym strumieniu.
A teraz nie żyło, bo pani doktor postanowiła je uśpić.
Max siedziała na gałęzi i szlochała, dygocząc na całym ciele. Nigdy już nie będzie bezpieczna. Czuła się strasznie samotna i ogarniał ją głęboki smutek. Tak bardzo tęskniła za Matthew, że myśli o nim sprawiały jej ból. Świat za murami „Szkoły” był przerażający, tak jak opisywał go wujek Thomas. Ale słuchając jego opowieści nie najadła się nawet w połowie tyle strachu, co przez ostatnich parę dni.
Dobrze, że chociaż znalazła bezpieczną kryjówkę, z której mogła obserwować tych dwoje, mężczyznę i kobietę, siedzących przy buchającym ogniu. Choć niechętnie, ale musiała przyznać, że smażąca się ryba pachniała doskonale. Z żołądka Max dobyło się głośne burczenie, co przypomniało jej, jak dawno niczego nie miała w ustach.
Pragnęła mieć kogoś, z kim mogłaby porozmawiać.
Lekarka i jej przyjaciel siedzieli na krawędzi wzgórza i patrzyli na zachód słońca. Opadające ku horyzontowi słońce było w kolorze pomarańczowej marmolady, zmieszanej z dżemem z winogron. J-E-Ś-Ć, pomyślała Max. D-Ż-E-M. Kiedy tak siedziała, podziwiając ten sam zachód słońca, co dwoje nieznajomych, czuła się, jakby była razem z nimi. Może źle ich oceniła? Gdyby poszła do nich i grzecznie poprosiła, czy pomogliby jej? Lubiła myśleć, że życie mogłoby się okazać tak proste. Ale wiedziała, że to mrzonki.
Bacznie obserwowała mężczyznę i kobietę, pogrążonych w rozmowie. Widać było, że się lubią.
Max miała mieszane uczucia w stosunku do tej lekarki. Bardzo chciała jej zaufać. Tak nakazywał instynkt. Ale z drugiej strony, jakże mogła dać wiarę słodkim słówkom, bezustannie powtarzanym jak zaklęcie: „nie bój się, nic złego ci nie zrobię”?
Potem ci dwoje zaczęli jeść kolację; na ten widok Max poczuła wilczy głód. Wsłuchała się w ich rozmowę; udało jej się nawet wychwycić parę słów. „…Cierń w boku…za wzgórzem…maścią odkażającą…”
Pragnęła usiąść przy tych ludziach i zjeść chociaż pieczonego kartofla. Ziemniaki też były żywymi stworzeniami, ale mówi się trudno.
Max nachyliła się do przodu, chcąc lepiej ich widzieć. Co tam się dzieje? Co oni robią?
Lekarka podeszła do mężczyzny i kucnęła przy nim. Następnie zaczęła go rozbierać; najpierw zdjęła mu koszulę. Mężczyzna jednak był silniejszy od lekarki i powalił ją na ziemię! Co on jej robił?
Położył się na ładnej lekarce, ale ona nie odepchnęła go, nawet nie próbowała z nim walczyć. Najpierw wybuchnęli śmiechem, a potem zaczęli się całować.
– Tokują – wyszeptała Max.
ROZDZIAŁ 50
Uklękłam przy Kicie z apteczką w dłoni. Zaczęłam ostrożnie rozpinać jego koszulę, a potem wyciągnęłam ją ze spodni. Kit skrzywił się z bólu, wywołanego tarciem szorstkiego materiału o ranę.
– Przepraszam – powiedziałam. – Przepraszam.
– Nic się nie stało, Frannie. Ból to moja specjalność.
Blask bijący od ogniska tańczył na napiętych mięśniach jego klatki piersiowej, porośniętej jasnymi włosami. Sięgnęłam niezgrabnie po maść i o mało jej nie upuściłam. Zakrętka wylądowała na ziemi.
Wycisnęłam sobie maść na palce i ostrożnie dotknęłam skóry Kita. Dziwne. Palce mi lekko drżały. Nie słyszałam nic prócz swojego oddechu, ale byłam w pełni skoncentrowana na tym, co robię.
Dlatego zdziwiłam się, kiedy Kit delikatnie chwycił mnie za rękę.
– Co, boli? – spytałam.
Potrząsnął głową.
– Nie, ale dłużej już tego nie wytrzymam, Frannie.
Następnie objął mnie w talii, uniósł i położył na ziemi, pośród traw i igieł sosnowych. Trzeba przyznać, że był silny – ważył pewnie z dziewięćdziesiąt kilogramów – ale przy tym bardzo czuły.
Chwyciłam go mocno za szyję. Kit przyciągnął mnie do siebie i w moje udo wpiła się jego męskość. Nie odczuwałam najmniejszego strachu i ani trochę się nie wahałam. To mnie zdziwiło, a właściwie zaszokowało, ale cóż, stało się.
Wpiłam się pożądliwie w usta Kita; były tak słodkie i świeże, jak sobie to wyobrażałam. Pragnęłam poczuć słony smak jego języka, pragnęłam, by mnie dotykał, by jego jednodniowy zarost drapał moje policzki. Pożądałam Kita tak, że dla mnie samej było to potężnym zaskoczeniem.
Kit delikatnie musnął dłonią moje piersi, ale w pieszczotach przeszkadzały nam ubrania. Z moich ust wyrwał się cichy jęk. Chciałam, by Kit jak najszybciej mnie rozebrał. Pociągnęłam jedną ręką podkoszulek ku górze, drugą zmagając się z jego szortami. Już dawno tak się nie czułam.
Kit spojrzał na mnie. Jego oczy były ciepłe, szczere, i, co najważniejsze, uczciwe. W tej chwili uświadomiłam sobie, jak bardzo mi na nim zależy. Poczułam się jak rażona gromem. W najśmielszych marzeniach nie przewidywałam, że mogłoby spotkać mnie coś takiego. Było to trochę przerażające, ale jednocześnie cudowne i niewiarygodnie podniecające.