Nadszedł czas, by odreagować dwa lata rozpaczy i tłumienia uczuć. Kit zacisnął dłoń na pasku moich szortów, usiłując go rozpiąć. Następnie rozsunął mi rozporek. Nie opierałam się. Topniałam pod jego dotykiem.
Kit zsunął mi szorty po kolana. Poczułam na udach chłodny podmuch wiatru. Zadygotałam. To była cudowna chwila, jeszcze piękniejsza dzięki temu, że nadeszła tak nagle, zupełnie niespodziewanie.
Wyciągnęłam rękę do jego paska. Zaczęłam zmagać się ze sprzączką, kiedy usłyszałam, że Kit wymawia moje imię. Aż dreszcz mnie przeszedł.
– Frannie, Frannie. Zaczekaj. Przestań.
„Zaczekaj”? „Przestań”?
Zmusiłam się, by spojrzeć Kitowi w twarz. Wydawało się, że ktoś nagle włączył światło. Zamrugałam oczami w zdumieniu. „Zaczekaj”? „Przestań”?
– Chyba powariowaliśmy – wydyszał. – Przecież nie wiem, gdzie będę w przyszłym tygodniu. – Westchnął ciężko. – Nawet nie wiem, gdzie będę jutro.
Miałam ochotę zapytać: „i co z tego”, ale ugryzłam się w język. Ogarnął mnie niewypowiedziany smutek. Jakaś mała cząstka mojego umysłu, która zachowała zdolność rozsądnego myślenia, podpowiedziała mi, że nie będę kochała się z Kitem i że niełatwo się z tym pogodzę. Z pewnością nigdy nie zapomnę ani tej nocy w górach, ani jego.
Skinęłam głową.
– Dobrze – powiedziałam.
– Dobrze?
– Dobrze. Masz rację. Nie pomyślałam. Powstrzymajmy się, zanim popełnimy duży błąd.
– Przepraszam – wyszeptał z twarzą w moich włosach. – Naprawdę chcę to zrobić. Uwielbiam być z tobą. Tylko że…
Położyłam mu palec na ustach.
– Nic nie mów – powiedziałam. Potem długo leżeliśmy wtuleni w siebie, dotąd, aż ucichło łomotanie naszych serc. Nie udało mi się jednak w pełni ochłonąć.
Pocałowaliśmy się znowu, tym razem delikatniej, bardziej konwencjonalnie. Na znak, że możemy zostać przyjaciółmi? Po chwili wstałam i podciągnęłam szorty.
Znalazłam śpiwór tam, gdzie go zostawiłam przed kilkoma godzinami, i położyłam po drugiej stronie ogniska. Jak to możliwe, że jeszcze niedawno było mi tak dobrze, a teraz ogarniał mnie tak głęboki smutek?
– Frannie – powiedział Kit.
– Hm? – mruknęłam chrapliwym szeptem. „Hm”?
– Połóż się tu, koło mnie.
Zawahałam się. Potrząsnęłam w milczeniu głową. Chyba dawała o sobie znać moja urażona duma. „Zaczekaj”? „Przestań”?
– Zrób to – poprosił i dodał, już łagodniejszym tonem: – Proszę. Jestem gliną, pamiętasz? Ty jesteś osobą cywilną. Mam broń. Muszę cię widzieć, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo.
Aha. Rzeczywiście, on miał broń.
W tej chwili tylko to się liczyło. Chrzanić mój doktorat z weterynarii. Cóż z tego, że byłam szybsza, lepsza we wspinaczce od tego faceta i że spędziłam w tych górach wiele nocy, bez pistoletu i mężczyzny. Podniosłam śpiwór i rozłożyłam go obok Kita. Zrobiłam, o co mnie prosił.
– Przepraszam – wyszeptał, zanim zapadłam w sen. – Naprawdę mi przykro.
Prawdziwy z ciebie dżentelmen, Kit.
ROZDZIAŁ 51
Kit nie wierzył własnym oczom. Dzieci latały. Wyglądały pięknie, niczym para aniołów.
Wykonały pełną gracji pętlę i wtedy serce Kita ścisnęło przeczucie, że lada chwila mogą runąć na ziemię. Znajdowały się ponad sto metrów nad ziemią.
Rozejrzał się w poszukiwaniu Frannie, ale nigdzie jej nie było. Nie miał pojęcia, dokąd mogła pójść.
Zaczął krzyczeć, w nadziei, że dzieci go usłyszą.
– Mike, Tom! Wracajcie! Proszę, wróćcie na ziemię, zanim spadniecie. To ja, wasz tatuś. Tatuś chce, żebyście zeszli na ziemię.
Ale dzieci nie słyszały go. Były za wysoko, za daleko.
Nagle zaczęły spadać, runęły w dół niczym głazy.
Żaden z chłopców nie miał skrzydeł.
Kit chciał uratować swoich synów, ale złapać mógł tylko jednego. Musiał dokonać wyboru, i nie potrafił. Musiał zdecydować się, któremu z nich uratować życie, a którego skazać na pewną śmierć.
Na jego oczach Mike i Tom roztrzaskali się o ziemią. Nie udało mu się uratować żadnego. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiły się karetki pogotowia, wozy policyjne i wrak małego samolotu.
Kit znalazł się na miejscu katastrofy. Był w zadymionej kabinie samolotu i patrzył na powyginane, zgniecione fotele, pośród których leżały ciała pasażerów.
Zobaczył swoją żonę i synków. Dotknął ich delikatnie, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę nie żyją.
I wtedy obudził się. Jego oczom ukazało się zaróżowione świtem niebo. Był w Kolorado. W górach.
Frannie O’Neill nachylała się nad nim.
– Ciii – szepnęła. – Ona tam jest. Widzę ją.
ROZDZIAŁ 52
Max obudziła się gwałtownie.
Nie wiedziała, jak długo spała. Słońce wyłoniło się już zza horyzontu. Miała mokre policzki i trzęsła się z zimna.
Czuła się mała, samotna i nikomu niepotrzebna. Brakowało jej Matthew; tęskniła nawet za tą okropną „Szkołą”.
Nie! Nie wolno mi tak myśleć. Nie mogę ulec słabości. Słabi przegrywają! – powiedziała sobie w duchu. Ja nie jestem słaba.
Max podniosła rękę, chcąc otrzeć policzki i wtedy poczuła, że cała jest omotana czymś, co przypominało pajęczynę. Fe! Próbowała zerwać z siebie to klejące się paskudztwo, ale nie mogła odczepić nitek od twarzy.
Co jest grane? Co się dzieje? Otworzyła szeroko oczy. O Boże!
Zauważyła nad sobą pochylone sylwetki. Ludzie! I to nie wiadomo ilu!
Zasłaniali sobą słońce. Minęło parę sekund, zanim Max zdała sobie sprawę, co się dzieje. Wtedy nabrała powietrza w płuca i zaczęła krzyczeć.
Wrzeszczała na cały głos. To ich wystraszyło. Sylwetki cofnęły się. Teraz Max widziała ich wyraźnie; to była kobieta-doktor i ten mężczyzna. Podkradli się do niej, kiedy spała. Dranie! Zbiry!
Max znowu krzyknęła, tak głośno, jak nigdy w życiu nie krzyczała. Jej umysłem owładnął paniczny strach. Nie była w stanie zebrać myśli, szarpała się tylko gwałtownie na wszystkie strony. To jednak sprawiało, że liny z każdą chwilą coraz mocniej wpijały się w jej palce, skrzydła, nogi, stopy.
O Boże, o Boże, o Boże, co to jest? Co mogę zrobić? – myślała gorączkowo. Musiała uciec!
Tkwiła w jakiejś mocnej sieci. Złapali ją. Zbiry!
Max zaczęła się cofać, aż poczuła za plecami pień osiki. Przywarła doń mocno i spróbowała wstać. Liście zaszeleściły głośno. Dziewczynka płakała i piszczała, biła skrzydłami ile sił, raniła się, próbowała jakoś zranić tych ludzi, którzy ją złapali. Jednak nie potrafiła. Byli zbyt przebiegli – jak to ludzie.
Lekarka coś do niej mówiła, ale Max nie mogła, nie chciała jej słuchać.
Za nic nie dopuści do tego, by ją uśpili! Nie podda się! Nie jest słaba!
Mężczyzna próbował ją przytrzymać, ale Max odtrąciła jego rękę. Następnie zamachnęła się na niego, przypominając sobie, jak wujek Thomas tak samo rzucał się na nią z łapami, kiedy chciał jej pokazać, kto tu rządzi, postawić na swoim.
Mężczyzna znów wyciągnął do niej rękę. Zamarkował atak z jednej strony, po czym przyskoczył do Max. Podstępny, przebiegły człowiek!
Próbował ją złapać i pokonać. Max ugryzła go w rękę i z jego ust wyrwało się soczyste przekleństwo.
Zaczęła wymachiwać swoimi umięśnionymi nogami, usiłując go kopnąć, ale nie mogła trafić.
– Uspokój się – mówił nieznajomy. – Jezu, Frannie, ależ ona jest silna.
Znów wyciągnął do niej rękę i próbował złapać ją za głowę, za skrzydła.
Przed oczami wciąż miała obrzydliwą twarz wujka Thomasa. Fuj! Fuj!
Max zasłoniła głowę, skuliła się, ale w żaden sposób nie mogła wyrwać się z tej strasznej sieci.
Och, popełniłam straszny błąd, myślała Max. Nie powinnam ich obserwować. Powinnam tylko odpocząć.
Lekarka coś do niej mówiła, a przynajmniej próbowała mówić. Typowa lekarska gadanina. Zawsze ten łagodny ton, prawie szept, i kłamstwa obficie płynące z ust. Zupełnie jak wujek Thomas i jego zbiry.