– Uruchomiłem kilka losowo wybranych plików. Komputer ani razu nie zażądał wpisania hasła. Zupełnie jakby ktoś zostawił szeroko otwarte drzwi. Dlaczego? Klucze do szuflad wisiały na tablicy ogłoszeń i… dlaczego?
– Nie pytaj mnie. Sama tego nie pojmuję. Jeszcze.
Spojrzałam na stos notatników leżących na podłodze. Człowiek, który sporządził te notatki, doskonale posługiwał się cienkopisem. Rysunki wykonane były z dbałością o anatomiczne szczegóły, ale dało się w nich wyczuć rękę artysty. Czy doktor Anthony Peyser pracował w tym gabinecie? Takie miałam wrażenie. A.P. tu był.
Wzięłam do ręki jeden z rysunków ułożonych na stosie przede mną. Przedstawiał on małego chłopca, niemowlę, z sercem wyrastającym poza klatkę piersiową, sercem wręcz olbrzymim. Obejrzałam uważnie ten szkic. Dobitnie pokazywał, dlaczego korzyści z inżynierii tkankowej wciąż pozostawały problematyczne. Nikt nie wiedział, w jaki sposób kontrolować wzrost komórek.
Ale nawet gdyby ten poważny problem został rozwiązany, to od wykształcania organów ludzkich u zwierząt laboratoryjnych do wyposażania dzieci w skrzydła była daleka droga. A w przypadku Max nie chodziło tylko o to, że miała skrzydła. Cały jej układ sercowo-płucny był ptasiego pochodzenia, co zdawało się wskazywać, że wszystko w niej zostało od początku do końca zaprojektowane.
Myśli przemykały mi przez głowę z prędkością miliona kilometrów na godzinę. Czułam, że jeszcze chwila, a kompletnie postradam zmysły. Cały świat został wywrócony do góry nogami. Ktoś usiłował zanegować wszystko, w co nauczyliśmy się wierzyć i co zaakceptowaliśmy.
Niczego nie bierz za dobrą monetę. Kwestionuj wszystko. Do tego to się sprowadzało. Ewolucja miała przebiegać po myśli człowieka.
Rozważałam bulwersujące możliwości, których wcześniej nawet nie śmiałam sobie wyobrazić. Jedno skrzydlate dziecko mogło powstać w wyniku pomyłki natury, ale teraz, kiedy zobaczyłam pozostałe cztery, musiałam przyjąć do wiadomości, że podejmowane są świadome próby stworzenia nowej istoty. I, z pomocą Boga albo wbrew Niemu, komuś się to udało. Ktoś wziął na siebie rolę Boga.
Co ci ludzie stworzyli?
ROZDZIAŁ 83
Kit zawzięcie pracował przy komputerze. Jak wielu młodszych wiekiem agentów FBI, znał się na tym co nieco. Nawet lubił komputery i potrafił sobie z nimi poradzić. Znalazł i uruchomił netscape. W miejscu na adres internetowy wpisał: about:global.
Na ekranie pojawiła się lista wszystkich stron, które użytkownik komputera odwiedził w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Kit szybko ją przejrzał. Podobne czynności wykonywał w czasie śledztwa, które prowadził przed wyjazdem z Bostonu.
Jego uwagę zwrócił adres: www.ncbi.nbm.n.h.gov. Krył się pod nim Genebank, prowadzony przez rząd rejestr wszystkich poznanych sekwencji genów.
Odszukał wszystkie najważniejsze słowa zaznaczone na czerwono; nimi właśnie zainteresował się poprzedni użytkownik. Takich terminów było kilka. Kit najpierw sprawdził „taksonomię”. Potem kliknął myszą na słowo „drzewo”. Następnie w miejscu przeznaczonym na termin, którego komputer ma szukać w sieci, wpisał łacińską nazwę rodziny ptaków: Aves.
Ktoś zaglądał pod: Apopidae (jerzyki), Laridae (mewy), Columbidae (gołębie) oraz Hirundinidae (jaskółki).
Krąg poszukiwań zawężał się coraz bardziej.
Kit wrócił do listy about:global. Następnie wszedł na stronę Laboratorium w Cold Spring Harbor. Rzucił okiem na kilka artykułów, po czym zajrzał pod: Publikacje DSHL – Badania Genomu.
Wszedł do numeru z września 1997 roku i znów poczuł się zbity z tropu. Poprzedni użytkownik okazał zainteresowanie pracą pod tytułem: Belgijskie i piemonckie bydło o podwójnych mięśniach.
Bydło? Przestał pisać i zamyślił się nad dziwacznym artykułem.
– Frannie. Chodź tu na chwilę – powiedział, nie odrywając oczu od ekranu.
Pokazał jej wszystko, co robił do tej pory, a potem wrócił do ostatniego artykułu.
– O co chodzi z tym bydłem? Dlaczego ktoś stąd miałby być tym zainteresowany? Rozumiesz coś?
– Trochę – odparła Frannie. Doczytała artykuł do końca i powtórnie przestudiowała najważniejsze fragmenty. Zastanowiła się nad tym, co właśnie sobie przyswoiła. – A niech mnie… – wykrztusiła wreszcie. – Chyba już wiem. W każdym razie mam szaloną teorię. Chcesz jej wysłuchać?
Kit skinął głową.
– W tym artykule jest mowa o zmutowanym krowim genie. Komuś udało się wytworzyć podwójne mięśnie piersiowe u krów. A teraz wyjaśnię ci moją teorię. Otóż wydaje mi się, że w ten sam sposób można było rozbudować mięśnie piersiowe Max na tyle, by utrzymywały jej ciężar, a zarazem skrzydła. Mamy przed sobą częściową odpowiedź na pytanie, w jaki sposób ją stworzono.
ROZDZIAŁ 84
Przez kilka minut przeglądaliśmy z Kitem pliki w komputerze, ale nie znaleźliśmy już nic interesującego. Ruszyliśmy więc w dalszą wędrówkę po „Szkole”. Ci aroganccy, całkowicie amoralni ludzie, których tu zatrudniono, w żywe oczy drwili ze wszystkiego, co dla mnie było święte. Marzyłam o tym, by stanąć oko w oko z jednym z nich i udusić go gołymi rękami.
Stanęliśmy przed zamkniętymi drzwiami oznakowanymi złowieszczo wyglądającą metalową tabliczką z napisem: TYLKO DLA AUTORYZOWANEGO PERSONELU. Kit bez wahania wyważył je silnym kopnięciem.
– Wstęp wolny – mruknął.
Natychmiast rozległo się wycie alarmów, dobiegające ze wszystkich stron. Weszliśmy do środka. Ohydny smród ludzkich fekaliów owionął nas niczym cuchnąca chmura. Ciemności zalegające pomieszczenie rozpraszał blask bijący od jarzących się linii pełznących przez niewidoczne ekrany monitorów.
Wymacałam włącznik światła i salę zalała jasna poświata.
Pracując ze zwierzętami zetknęłam się z wieloma przypadkami ludzkiego okrucieństwa i zaniedbania. Ale to, co ujrzałam w tej chwili, było nieporównanie bardziej przerażające.
Znajdowaliśmy się w sali przywodzącej na myśl oddział intensywnej terapii dziecięcej. Stało tu mnóstwo nowoczesnej aparatury do podtrzymywania życia, a także kilkanaście małych łóżek. Wszystkie urządzenia były bardzo kosztowne.
Powoli potrząsnęłam głową. To chyba jakiś koszmar. Starałam się powstrzymać łzy, ale przychodziło mi to z trudem. Spojrzałam na Kita. Był blady jak ściana.
W łóżeczkach leżały martwe i umierające dzieci. Gdziekolwiek spojrzeć, leżały ofiary szwankujących układów: krwionośnego, oddechowego bądź moczowego. Donośny pisk dobywający się z elektronicznych urządzeń miał sygnalizować personelowi medycznemu wszelkie problemy, a tych było co niemiara; puste kroplówki, wyłączone wentylatory i aparaty do dializy. Małych pacjentów pokrywały skrzepnięte wymiociny i odchody.
Wreszcie zaczęłam krzyczeć. Nie mogłam przestać. Kit przygarnął mnie do siebie. Wzięłam kilka głębokich oddechów, by odzyskać panowanie nad sobą.
– Musimy coś dla nich zrobić – szepnęłam. – Nie możemy ich tak zostawić. Nie mogę.
– Wiem, wiem – odparł. – Zrobimy, co się da, Frannie.
Ściany pokoju pomalowane były na jasnożółty kolor, a pod sufitem biegł szlak przedstawiający cudaczne postacie z filmów rysunkowych. Wesołe obrazki sprawiały, że sala robiła jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie. Na tablicy wiszącej obok lodówki wisiały wykonane kredkami rysunki, a do ścian poprzyczepiano nalepki z uśmiechniętymi buziami. To mnie dobiło. Po prostu dobiło. Zmusiłam się, by zajrzeć do pierwszego łóżeczka. Moim oczom ukazała się wymachująca rączkami mała, najwyżej kilkumiesięczna dziewczynka, pozbawiona twarzy.
Z brzuszka dziewczynki wychodziła sonda do karmienia, ale połączony z nią zbiornik był pusty. Delikatnie położyłam dłoń na główce dziecka. Zielona linia na monitorze kontrolującym pracę serca podskoczyła.
Dziewczynka była świadoma mojej obecności.
– Cześć, dziecinko – wyszeptałam. – Cześć, słodziutka.
Otworzyłam lodówkę, a następnie szafkę. Znalazłam bandaże, rurki i strzykawki, ale nigdzie nie było jedzenia.
Zdesperowana, podbiegłam do drugiego łóżeczka. Leżący tam nie żył, a jego ciało ulegało rozkładowi. Miał głowę wielkości piłki do siatkówki i mięśnie dziecka cztero – czy nawet pięcioletniego.
– Biedactwo.
Wyciągnęłam wtyczkę z monitora, wyszarpnęłam cewnik z głowy maleństwa. Następnie przykryłam twarz chłopczyka kocem.
W trzecim łóżeczku znalazłam kolejne martwe dziecko, które wyglądałoby najzupełniej normalnie, gdyby nie skóra, porozrywana w wielu miejscach; rosła za wolno w porównaniu z tempem rozwoju kości.
Powieki dziecka były wywrócone na drugą stronę; jego nic nie widzące, wytrzeszczone oczy wpatrywały się we mnie. Przed śmiercią, której przyczyną najprawdopodobniej była posocznica, maleństwo musiało przejść niewiarygodne cierpienia. W czwartym łóżeczku leżały bliźnięta zrośnięte biodrami. Jedno już umarło, a ponieważ organy wewnętrzne były wspólne dla obydwojga, drugie wkrótce również czekała śmierć.
Delikatnie położyłam dłoń na chłodnym policzku żyjącego jeszcze dziecka. Malec otworzył oczy.
– Cześć, malutki. Jak się masz.
Bez leków i sprzętu medycznego nic nie mogłam dla niego zrobić. Zapłakana, ruszyłam dalej.
Przy następnym łóżku zwisała rurka do dializy, do której niegdyś podłączona była mała istota o małpich rysach twarzy, niedożywiona, odwodniona i znajdująca się w stanie śpiączki.
Wszędzie wokół leżały dzieci tak zdeformowane, że trudno w to uwierzyć. Jeśli przeczucie mnie nie myliło, największą tragedią było to, iż rozwinęły się ze zwyczajnych ludzkich zygot. Te dzieci mogły być całkowicie normalne, ale zostały poddane mutacji. Tutaj prowadzono eksperymenty na ludziach, i to na wielką skalę.
Kit chodził od łóżka do łóżka, odłączając przewody elektryczne i rurki. Nic więcej nie mogliśmy dla tych dzieci zrobić.
Nagle w laboratorium zjawiła się Max. Bałam się, że ten makabryczny widok wywoła u niej szok. Chciałam jej tego oszczędzić, ale było już za późno. W jej oczach pojawił się smutek, ale i zrozumienie.
– Oni uśpili te dzieci – wyszeptała. – Robią to ze wszystkimi wadliwymi egzemplarzami. Zawsze tak było. Teraz już wiesz.
„Oni”! Kimkolwiek byli – nienawidziłam ich ze wszystkich sił. Zacisnęłam pięści.
– Trzeba się stąd wynieść – powiedział Kit. – Oni muszą tu wrócić. Nie zostawią tak tego wszystkiego, bo ktoś mógłby to znaleźć.
Spojrzałam na Kita.
– Ani żadnych świadków.