Выбрать главу

– Tak, pstryk i jesteśmy we Florencji – powiedziałam. Nie wiem, czemu gawędziliśmy ze sobą w tak nieodpowiedniej chwili, dziwnie spokojni i nieco podochoceni. Cóż, nic na to nie mogliśmy poradzić. Ja najbardziej chyba żałowałam tego, że nie będziemy razem. Między mną a Kitem coś się zaczynało – i wkrótce miało się gwałtownie skończyć. To wydawało mi się takie niesprawiedliwe.

– Nie mógłbym umrzeć, gdybym tego nie zrobił – szepnął Kit i, mimo że rozcięta warga musiała go boleć, pocałował mnie, delikatnie, w usta. To było cudowne. Ten facet ciągle czymś mnie zaskakiwał.

– Ja też chciałam to zrobić – szepnęłam – naprawdę. Od chwili, kiedy cię zobaczyłam.

– Dobrze to ukrywałaś – odparł Kit. – Co jeszcze chciałaś zrobić?

– Zaraz ci pokażę. Chodź do mnie.

Pocałowaliśmy się znowu, delikatnie, ale niecierpliwie. Przywarliśmy do siebie. Co jeszcze chciałam zrobić? Chciałam rozebrać go powoli, z namaszczeniem, i chciałam, by on zrobił to samo ze mną. Mieliśmy mało czasu i doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę. To wszystko zmieniało, sprawiało, że to, co dotychczas wydawało się ważne, przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie. Zresztą, kto wie, może dzięki temu po raz pierwszy uzmysłowiliśmy sobie, co naprawdę jest najważniejsze.

Delikatnie dotknęłam jego twarzy. Pocałowałam rany. Posmakowałam krew z rozciętej wargi. Starałam się zapamiętać go jak najdokładniej, tak, by nigdy niczego nie zapomnieć. Nic innego nie mogliśmy robić w tej chwili; tylko to miało sens. Na pewno było przyjemniejsze od umartwiania się, zrzucania na siebie nawzajem winy za błędy, i od walenia do drzwi i wydzierania się na cały głos.

Zaczęłam niezgrabnie ciągnąć jego szeroki skórzany pas. Wciąż czułam się dość niepewnie. Kiedy uświadomiłam sobie, że wstyd w tej chwili nie ma sensu, jednym gwałtownym ruchem ręki wyszarpnęłam pasek ze spodni Kita. Wszystko stało się tak szybko, ale cieszyłam się, że w ogóle się stało. Był najseksowniejszym, najlepszym mężczyzną, jakiego znałam. Wiedziałam to na pewno.

Sekundy płynęły powoli. Chciałam, by tak było. Nie mieliśmy dokąd iść, nie istniało w tej chwili dla nas lepsze miejsce. Trochę kręciło mi się w głowie; tak dawno nie byłam z mężczyzną. Nie miałam jednak wyrzutów sumienia; już nie.

Kit nachylił się nade mną. Delikatnie ujął w palce mój podbródek, a następnie pocałował mnie najpierw w usta, potem w policzki, w nos, oczy. Przez cały ten czas nie odrywał płonącego wzroku od mojej twarzy.

Nie pamiętałam, by wcześniej ktokolwiek całował mnie po oczach. Po chwili Kit musnął ustami moją szyję. To było cudowne uczucie; każde jego dotknięcie dawało mi rozkosz. Może nie powinniśmy w naszej sytuacji robić czegoś takiego, ale nie mogłam się powstrzymać, nie chciałam.

To, że byliśmy razem, wydawało się takie niesamowite. Mój oddech stał się płytki, przyspieszony, pierś mi falowała. Tak bardzo pragnęłam Kita. Przejechałam dłońmi po jego twardych plecach, ramionach, po wewnętrznej stronie umięśnionych ud. Był niezwykle podniecony; świadomość, że mnie pożąda, sprawiała mi niewypowiedzianą radość. Ja też go pożądałam.

Ogień rozniecony w mojej duszy bardzo szybko się rozprzestrzeniał. Kit wszedł we mnie i zaczęliśmy powoli się kołysać, potem coraz szybciej i szybciej. Nasze ciała znalazły wspólny, cudowny rytm. Wydawało mi się, że lecimy i tak właśnie miało być.

ROZDZIAŁ 111

Max zapadła w drzemkę. Na prawdziwy sen nie mogła sobie pozwolić. Po raz kolejny zmieniła kryjówkę. Teraz zaszyła się na szczycie niedużej góry, na której było pełno głazów i osik. Schowała się w głębokiej, wąskiej szczelinie, pod wilgotnymi liśćmi i kruchymi, starymi gałęziami.

Po mniej więcej godzinie dostała się do stojącego w pobliżu domku letniskowego w poszukiwaniu jedzenia i wody. Latanie wymagało ogromnej ilości energii.

Zbyt łapczywie rzuciła się na jedzenie, za bardzo się objadła i teraz było jej niedobrze. Miała skurcze żołądka i ogarniały ją mdłości; czuła się po prostu fatalnie. Mimo wszystko nadszedł czas, by wyruszyć w dalszą drogę, poszaleć, posmakować życia i zapewne umrzeć.

Nie jest to przyjemna perspektywa, ale mówi się trudno, myślała Max. Przynajmniej na pewien czas zakosztowała wolności. Mogła sobie polatać i zobaczyć choć kawałek świata. Większość ludzi nigdy tego nie doświadczyła. Nie tak, jak ona.

Słońce wyłaniało się zza horyzontu i Max była szczęśliwa, że może raz jeszcze je zobaczyć. Miała ochotę polecieć ku niemu, stopić się z tą wielką pomarańczowożółtą kulą. Czuła, że z całym wszechświatem łączy ją nierozerwalna więź. Czy to miało sens – czy była bliższa natury niż większość ludzi? Tak jej się wydawało. Może to dlatego, że potrafiła latać.

Boże, była cała obolała. Marzyła o gorącym prysznicu, i żeby Frannie rozczesała jej włosy, wygładziła pióra. Max chciała znów znaleźć się wśród swoich przyjaciół, z dala od wszystkich innych ludzi.

A niech ich diabli wezmą! Nienawidziła wujka Thomasa, strażników i tych dziwnych ludzi w garniturach, kimkolwiek byli. Nienawidziła ich wszystkich z całego serca.

Max wspięła się na urwisko wznoszące się nad doliną. Przeszła już chyba ze trzy kilometry. Teraz na paluszkach, pomyślała. Tylko bez hałasu. Nie schrzań wszystkiego i nie daj się złapać. Nie wolno ci.

Max podniosła głowę, rozejrzała się po dolinie i serce zamarło jej w piersi. O nie! Szukała ją cała armia ludzi. Dziewczynka szybko wskoczyła z powrotem za skałę.

Znów wychyliła się. Chciała tylko zerknąć. Kiedy zauważyła jeden z helikopterów, wpadł jej do głowy pewien pomysł. Nie miała pojęcia, czy jest on głupi, dobry, czy też po prostu szalony. W skupieniu wlepiła wzrok w unoszącą się w oddali maszynę.

Tak, to niezły pomysł! Może dlatego, że nie miała innych. Przynajmniej będzie mogła czymś się zająć przez najbliższych kilka minut.

Rozciągnęła mięśnie i przeszył ją silny ból. Zignorowała to. Rozluźniła się tak bardzo, jak to możliwe. Przygotowała się psychicznie. Boże, ciągle męczyły ją mdłości. Jedzenie, które znalazła w domku letnim, musiało być już częściowo zepsute.

Ostrzegła siebie w duchu: Szybko wzbij się w powietrze. Nie bój się. Działaj bez wahania. Nie wylatuj ponad drzewa.

Leć bardzo, bardzo szybko.

Niczego się nie bój!

Leć nisko!

Niech Bóg chroni tego, kto wejdzie mi w drogę!

Max szybko podniosła się z ziemi i zerwała się do prędkiego biegu. Jej serce biło szybko i mocno. Aż za mocno. Jeszcze trochę i wyskoczy jej z piersi albo rozpadnie się na strzępy.

Oderwawszy się od ziemi nikogo nie dostrzegła. Gdzie byli łowcy? Spodziewała się, że ktoś do niej strzeli. Skrzywiła się na tę myśl, poczuła pokusę, by zamknąć oczy, ale tego nie zrobiła.

Zostań na małej wysokości, leć szybko.

Proszę, nie pozwól, by mnie znowu zestrzelili. Spraw, żeby przez najbliższych parę minut nic mi się nie stało. Jeszcze minuta. Dziesięć sekund.

O nie! Za późno, żeby schować się za drzewami. Strażnik był tuż obok, tak blisko, że niemal mógł ją złapać.

Musiał się do niej podkraść, cichy, ale zabójczy, jak pierdnięcie Ikara. Kiedy podniósł karabin, Max rzuciła się ku niemu jak bombowiec. Nie miała wyboru.

Choćby nie wiadomo jak próbowała, nie mogłaby go powalić na ziemię. Była zbyt obolała, zbyt zmęczona i ciągle kotłowało jej się w żołądku.

Wyrzuciła więc z siebie wszystko! Uwolniła się od tego, co przyprawiało ją o mdłości. Paskudztwo razy dwa!

Wszystko, co zjadła w letnim domku: zimny gulasz wołowy, lody czekoladowe, mleko, które wydawało się nieco skwaśniałe, szynkę i ser provolone, surówkę oraz inne wątpliwej jakości przysmaki znalezione w lodówce – wszystko to zwróciła naturze.

Zwymiotowała prosto na strażnika. Na jego twarz i idiotycznie wyglądającą czapeczkę Colorado Rockies. Mężczyzna zasłonił oczy dłońmi. Pewnie nie wiedział, czym właściwie został trafiony. Upuścił broń i zaczął głośno krzyczeć.