Выбрать главу

Stanisław Lem

Podróż osiemnasta

Wyprawa, o jakiej chcę pisać, w skutkach i skali była największym dziełem mego życia. Pojmuję też dobrze, że mało kto da moim słowom wiarę. Jednakowoż, choć wygląda to na paradoks, właśnie niedowiarstwo Czytelników ułatwia mi zadanie. Nie mogę bowiem twierdzić, jakobym zrobił to, co zamierzyłem, doskonale. Prawdę mówiąc, rzecz wyszła raczej kiepsko. Jakkolwiek zaś to nie ja naknociłem, lecz pewni zawistnicy oraz ignoranci, co starali się pokrzyżować moje plany, nie jest mi od tego lżej na duszy.

Tak więc — wyprawa, jaką podjąłem, miała za cel stworzenie Wszechświata. I to nie jakiegoś nowego, osobnego, którego dotychczas nie było. Bynajmniej. Chodziło o ten Wszechświat właśnie, w którym żyjemy. Oświadczenie z pozoru bezsensowne, wariackie wręcz, jak bowiem można stworzyć to, co już istnieje, i do tego jeszcze tak długo i bezapelacyjnie jak Kosmos? Czyżby szło, gotów pomyśleć Czytelnik, o ekstrawagancką hipotezę, twierdzącą, że dotychczas nie było oprócz Ziemi nic i że wszystkie Galaktyki, Słońca, Chmury i Drogi Mleczne były tylko rodzajem fatamorgany? Ale i tak nie jest wcale. Ja bowiem doprawdy stworzyłem wszystko, absolutnie Wszystko — a więc również i Ziemię, i resztę słonecznego systemu, i Metagalaktykę, co byłoby, zapewne, niejakim powodem do chluby, gdyby nie to, że ten mój wytwór ma tyle mankamentów.

Częściowo odnoszą się one do budulca, przede wszystkim jednak do materii ożywionej z człowiekiem na czele. Z nim łączą się moje największe zgryzoty. Zapewne ci, których wymienię z nazwiska, wmieszali mi się w rzecz i popsuli ją, żadną miarą jednak nie uważam się przez to za bezwinnego. Trzeba było staranniej wszystko zaplanować, dopatrzyć, uwzględnić. Zwłaszcza że o żadnych naprawach i udoskonaleniach nie ma już mowy. Od dwudziestego października zeszłego roku wszystkie, ale to wszystkie błędy konstrukcyjne Universum i wypaczenia natury ludzkiej idą na mój rachunek. Od świadomości tej nie ma ucieczki.

Zaczęło się to trzy lata temu, gdy dzięki profesorowi Tarantodze poznałem pewnego fizyka słowiańskiego pochodzenia z Bombaju. Bawił tam jako tak zwany Visiting Profesor. Uczony ów, Solon Razgłaz, od trzydziestu kilku lat zajmował się kosmogonią, czyli tą gałęzią astronomii, która bada pochodzenie i okoliczności powstania Wszechświata.

Zgłębiwszy przedmiot, doszedł do matematycznie ścisłego wniosku, który jego samego kompletnie oszołomił. Jak wiadomo, teorie kosmogenezy dzielą się na dwa odłamy. Jeden grupuje te, co uznają Wszechświat za trwający wiecznie, czyli wyzbyty początku. Drugi obejmuje teorie, podług których Wszechświat powstał kiedyś, i to sposobem wybuchowym, dzięki eksplozji praatomu. Oba te stanowiska natrafiały zawsze na ogromne trudności. Co do pierwszego, nauka posiada rosnącą liczbę dowodów na to, że Kosmos widzialny liczy sobie kilkanaście miliardów lat bytu. Jeśli coś odznacza się określonym wiekiem, to nic prostszego, jak rachubą wstecz dojść do momentu, w którym się ten wiek od zera rozpoczynał. Ale przecież Kosmos Wieczny takiego „zera”, to jest Początku, mieć nie może. Pod naciskiem nowych wiadomości większość uczonych opowiada się więc teraz za Wszechświatem, który powstał był jakieś piętnaście czy osiemnaście miliardów lat temu. Zrazu był pewien twór, zwany Ylemem, Praatomem czy jeszcze inaczej , który eksplodował, i z niego zrodziły się materia wraz z energią, chmury gwiazd, wirujące galaktyki, ciemne i jasne mgławice, pływające w rozrzedzonym gazie pełnym promieniowania. Wszystko to daje się bardzo dokładnie i ładnie wyrachować, byle tylko nie przyszło nikomu do głowy postawić pytania: „A skąd się właściwie wziął ten jakiś Praatom?” Gdyż na to pytanie nie ma odpowiedzi. Istnieją pewne wykręty, owszem, ale żaden uczciwy astronom nie jest z nich zadowolony.

Profesor Razgłaz, nim się wziął do kosmogonii, studiował długo fizykę teoretyczną, a zwłaszcza zjawiska tak zwanych cząstek elementarnych. Gdy Razgłaz przerzucił swe zainteresowania na nowy temat, rychło wyrysował mu się taki obraz: Kosmos naj niewątpliwie] miał Początek. Najwyraźniej w świecie powstał z jednego Praatomu 18,5 miliarda lat temu. Zarazem jednak Praatomu, z jakiego był się wylągł, być nie mogło. No, bo któż by go podłożył na pustym miejscu? Na samym początku nie było nic. Gdyby było coś, toby owo coś zaraz zaczęło się, jasna sprawa, rozwijać i cały Kosmos powstałby dużo wcześniej, a biorąc dokładnie rzecz — nieskończenie wcześniej! Niby dlaczego ten jakiś pierwotny Praatom miał sobie trwać i trwać, i trwać w martwocie i bezruchu przez niewiadome eony, ani się ruszając, i co, dlaboga, w jednej chwili miało nim szarpnąć i targnąć, żeby się w coś tak olbrzymiego rozprężył i rozleciał, jak Universum całe?

Zapoznawszy się z teorią S. Razgłaza, nie ustawałem w rozpytywaniu go o okoliczności odkrycia. Problemy takie zawsze mnie pasjonowały, a już trudno chyba o rewelację większą aniżeli tę — kosmogonicznej hipotezy Razgłazowej! Profesor, który jest człowiekiem cichym i niesłychanie skromnym, wyjawił mi, że się po prostu zachowywał myślą w sposób nieprzyzwoity ze stanowiska ortodoksyjnej astronomii. Wszyscy astronomowie wiedzą doskonale, że to atomowe ziarnko, z którego miał Kosmos wyróść, jest niebywałym kłopotem. Co więc z nim robią? Ano — schodzą mu z drogi. Wymijają tę kwestię, bo taka jest niewygodna. Razgłaz, na odwrót, jej właśnie odważył się poświęcić cały swój wysiłek. W miarę jak budował modele, otoczony gromadą najszybszych celerówkomputerów, coraz wyraźniej widział, że tu jest jakiś niezwykły pies pogrzebany. Miał zrazu nadzieję, że sprzeczność uda mu się z czasem pomniejszyć, a może nawet usunąć.

Tymczasem ona właśnie rosła. Wszystkie fakty przemawiały bowiem za tym, że Kosmos doprawdy powstał z jednego atomu, ale jednocześnie i za tym, że żadnego takiego atomu nie mogło być. Tu się napraszała rzecz oczywista, hipoteza Pana Boga, lecz tę Razgłaz odłożył na bok jako ostateczność. Pamiętam uśmiech, z jakim mówił mi: „Nie należy spychać wszystkiego na Pana Boga. A już astrofizyk na pewno nie powinien być takim spychaczem…” Rozmyślając przez długie miesiące nad tym dylematem, Razgłaz wspomniał swoje studia dawniejsze. Spytajcie, jeśli mi nie zawierzycie, byle znajomego fizyka, a powie wam, że pewne zjawiska w najmniejszej skali zachodzą sposobem jakby kredytowym. Mezony, te cząsteczki elementarne, naruszają czasem prawa zachowania, lecz czynią to tak niesłychanie szybko, że go nie naruszają prawie. To, co zakazane prawami fizyki, czynią błyskawicznie, jak gdyby nigdy nic, i zaraz potem znowu poddają się tym prawom. Otóż na jednej ze swoich porannych przechadzek po ogrodzie uniwersyteckim Razgłaz zadał sobie pytanie: a co, jeśliby Kosmos w skali największej zrobił to samo? Jeżeli mezony mogą tak się zachowywać w ułamku sekundy tak drobnym, że cała sekunda jest przy nim wiecznością. Kosmos, ze względu na swe rozmiary, musiałby się w ów zakazany sposób zachowywać odpowiednio dłużej. Na przykład przez piętnaście miliardów lat…

Powstał tedy, jakkolwiek powstać nie mógł, bo nie miał z czego. Kosmos jest zabronioną fluktuacją. Stanowi on wybryk chwilowy, momentalne odstępstwo od właściwego zachowania, tyle że ta chwila i ten moment mają rozmiary monumentalne. Wszechświat jest takim samym odstępstwem od praw fizyki, jakim bywa w najmniejszej skali mezon! Ogarnięty przeczuciem, że znalazł się na tropie tajemnicy, profesor udał się natychmiast do pracowni i podjął sprawdzające obliczenia, które krok po kroku dowiodły jego racji. Lecz nim jeszcze zdążył je zakończyć, zaświtało mu przeczucie, że rozwiązanie zagadki kosmogonii to naj straszniejsze zagrożenie, jakie można sobie pomyśleć.

Kosmos istnieje bowiem na kredyt. Jest on ze wszystkimi gwiazdozbiorami i galaktykami jednym potwornym zadłużeniem, jest jakby listem zastawnym, jest obligiem, który musi w końcu zostać spłacony. Wszechświat to nielegalna pożyczka, to dług materialnoenergetyczny, jego pozorne „Ma” w istocie przedstawia gołe „Winien”. Tak więc Kosmos, będąc Wyskokiem Bezprawnym, pryśnie jednego pięknego dnia niczym bańka mydlana. Jako anomalia, zapadnie się z powrotem w ten sam Niebyt, z którego wychynął. Dopiero ten moment będzie przywróceniem Porządku Rzeczy!