Выбрать главу

Kiedym poznał już ze sześć tysięcy tomów i tak się obracałem w ich materii jak we własnej kieszeni, od Zazjawy dzieliło mnie jakieś osiem trylionów kilometrów. Właśnie zabrałem się do następnej półki, wypełnionej krytyką czystego rozumu, gdy uszu moich dobiegło energiczne pukanie. Podniosłem zaskoczony głowę, byłem bowiem sam w rakiecie, a z próżni gości się raczej nie spodziewałem.

Pukanie powtórzyło się natarczywiej, zarazem zaś dobiegł mnie stłumiony głos:

— Otwierać! Rybicja!

Odkręciłem czym prędzej śruby klapy i do rakiety weszły trzy istoty w skafandrach, obsypanych mlecznym pyłem.

— Aha! Złapaliśmy wodnika na gorącym uczynku! — zawołał pierwszy z przybyłych, a drugi dodał:

— Gdzie wasza woda?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, osłupiały ze zdziwienia, trzeci powiedział do tamtych coś, co ich nieco zmitygowalo.

— Skąd pochodzisz? — spytał mnie pierwszy.

— Z Ziemi! A wy kim jesteście?

— Swobodna Rybicja Finty — burknął i podał mi kwestionariusz do wypełnienia.

Ledwo rzuciłem okiem na rubryki tego dokumentu, a potem na skafandry istot, wydające przy każdym ruchu odgłos bulgotania, zorientowałem się, że przez nieuwagę zleciałem w pobliże bliźniaczych planet Pinty i Panty, których wymijanie w możliwie dużym promieniu zalecają wszystkie poradniki. Niestety — było już na to za późno. Podczas gdy wypełniałem kwestionariusz, osobnicy w skafandrach systematycznie spisywali przedmioty znajdujące się w rakiecie. Odkrywszy w pewnym momencie puszkę ze szprotami w oleju, wydali triumfalny okrzyk, po czym opieczętowali rakietę i wzięli ją na hol. Próbowałem nawiązać z nimi rozmowę, ale bezskutecznie. Zauważyłem, że skafandry, które mieli na sobie, kończyły się szeroką, płaską wypustką, jak gdyby Pintyjczycy mieli zamiast nóg rybie ogony. Niebawem jęliśmy się opuszczać na planetę. Cała była pokryta wodą, co prawda bardzo płytką, gdyż wystawały z niej dachy budowli. Gdy Rybici zdjęli na lotnisku skafandry, przekonałem się, że są bardzo podobni do ludzi, a jedynie członki mają dziwacznie wygięte i pokręcone. Wsadzono mnie do czegoś w rodzaju łodzi, osobliwej przez to, że miała wielkie otwory w dnie i po burty pełna była wody. Tak zanurzeni popłynęliśmy z wolna w stronę śródmieścia. Spytałem, czy nie można by tych dziur zatkać i wyczerpać wody; pytałem potem i o inne rzeczy, ale moi towarzysze nic nie odpowiedzieli, a tylko notowali gorączkowo moje słowa.

Ulicami brodzili mieszkańcy planety z głowami skrytymi pod wodą, wynurzając je co chwila dla zaczerpnięcia tchu. Przez szklane ściany bardzo pięknych domów widać _było ich wnętrza: pokoje mniej więcej do połowy wysokości wypełniała woda. Kiedy wehikuł nasz zatrzymał się na skrzyżowaniu opodal gmachu noszącego napis „Główny Zarząd Irygacyjny”, przez otwarte okna dobiegało mnie bulgotanie urzędników. Na placach stały strzeliste posągi ryb, ozdobione wieńcami wodorostów. Gdy łódź nasza znów się na chwilę zatrzymała (ruch był bardzo wielki), z rozmowy przechodniów pochwyciłem, że przed chwilą zdemaskowano właśnie na rogu szpiega, kiedy tryfował szengiele.

Potem wypłynęliśmy na rozległą aleję, ozdobioną wspaniałymi portretami ryb i różnokolorowymi napisami: „Hej wodnista swobodo!” „Płetwa do płetwy, zwalczymy suszę, wodniki!” — i innymi, których nie zdążyłem odczytać. Na koniec łódź przybiła do gigantycznego drapacza chmur. Fronton jego zdobiły festony, a nad wejściem widniała szmaragdowa tablica: „Swobodna Rybicja Wodna”. Windą, przypominającą małe akwarium, pojechaliśmy na 16 piętro. Wprowadzono mnie do gabinetu, wypełnionego wyżej biurka wodą, i kazano czekać. Cały obity był przepiękną szmaragdową łuską.

Przygotowałem sobie w myśli dokładne odpowiedzi na pytania, skąd się tu wziąłem i dokąd zamierzam się udać, aliści nikt mnie o to nie pytał. Przesłuchujący, Rybita małego wzrostu, wszedł do gabinetu, zmierzył mnie surowym spojrzeniem, a potem wstał na palce i z ustami nad powierzchnią wody spytał:

— Kiedy rozpocząłeś swą zbrodniczą działalność? Wiele za nią otrzymywałeś? Jakich masz wspólników?

Odparłem, że jako żywo nie jestem szpiegiem; wyjaśniłem też okoliczności, które przywiodły mnie na planetę. Gdy atoli oświadczyłem, że znalazłem się na Fincie przypadkiem, przesłuchujący wybuchnął śmiechem i powiedział, że muszę sobie wymyślić coś inteligentniejszego. Następnie zabrał się do studiowania protokołów, rzucając mi co chwila rozmaite pytania. Szło mu to bardzo niesporo, bo za każdym razem musiał wstawać dla zaczerpnięcia tchu, a raz niechcący się zachłysnął i długo kaszlał. Zauważyłem potem, że przytrafia się to Pintyjczykom bardzo często.

Rybita namawiał mnie łagodnie, żebym przyznał się do wszystkiego, a kiedy odpowiadałem wciąż, że jestem niewinny, zerwał się nagle i wskazując na puszkę ze szprotami, spytał:

— A co to znaczy?

— Nic — odparłem zdumiony.

— Zobaczymy. Odprowadzić tego prowokatora! — krzyknął.

Na tym przesłuchanie zostało zakończone. Pomieszczenie, w którym mnie zamknięto, było całkiem suche. Przyjąłem to z prawdziwą przyjemnością, bo już porządnie dała mi się we znaki dokuczliwa wilgoć. Oprócz mnie znajdowało się w tym niewielkim pokoiku siedmiu Pintyjczyków, którzy przyjęli mnie nader życzliwie i jako obcokrajowcowi ustąpili miejsca na ławce. Od nich dowiedziałem się, że szproty, znalezione w rakiecie, przedstawiają w myśl ich ustaw straszliwą obrazę najwyższych ideałów pintyjskich, a to poprzez tak zwaną zbrodniczą aluzję. Pytałem, o jaką aluzję idzie, wszelako nie umieli, czy raczej nie chcieli (jak mi się zdawało) tego powiedzieć. Widząc, że pytania na ten temat sprawiają im przykrość, zamilkłem. Dowiedziałem się jeszcze od nich, iż zamknięcia podobne do takich, w jakim przebywam, stanowią jedyne bezwodne miejsca na całej planecie. Pytałem, czy zawsze w swej historii przebywali w wodzie — odpowiedzieli mi, że niegdyś Pinta posiadała wiele lądów, a mało mórz i że było na niej mnóstwo wstrętnych, suchych miejsc.

Obecnym władcą planety był Wielki Wodnik Rybon Ermezyneusz. Przez trzy miesiące mego pobytu w sucharce zbadało mnie osiemnaście rozmaitych komisji. Określały one kształt, jaki przybierała mgiełka na lusterku, na które kazano mi chuchać, liczono ilość kropel, które ściekały ze mnie po zanurzeniu w wodzie, i pasowano mi rybi ogon. Musiałem też opowiadać rzeczoznawcom moje sny, które od razu klasyfikowali i segregowali według paragrafów kodeksu karnego. Pod jesień dowody mej winy obejmowały już osiemdziesiąt dużych tomów, a dowody rzeczowe wypełniały trzy szafy w gabinecie z rybią łuską. Na koniec przyznałem się do wszystkiego, co mi zarzucono, a w szczególności do perforowania chondrytów i do rzęsistej trybieży wielokrotnej na rzecz Panty. Do dziś dnia nie wiem, co by to mogło znaczyć. Z uwagi na okoliczności łagodzące, a mianowicie moją tępą nieświadomość błogosławieństw żywota podwodnego oraz nadchodzące imieniny Wielkiego Rybona Wodnika Ermezyneusza wymierzono mi umiarkowany wyrok dwu lat swobodnego rzeźbienia z zawieszeniem w wodzie na sześć miesięcy, po czym wypuszczono mnie na wolną stopę.

Postanowiłem urządzić się możliwie dogodnie na okres półrocznego pobytu na Fincie, a nie znalazłszy miejsca w żadnym hotelu, zamieszkałem kątem u pewnej staruszki, która się trudniła tremobowaniem ślimaków, to jest przyuczaniem ich do układania się w pewne wzory na święta narodowe.