Выбрать главу

Po południu demonstracje ustawały, kupcy otwierali sklepy, bukiniści, których tu było pełno, rozkładali na ulicy swoje zbiory. Kupiłem u nich dwa albumy o Persepolis. Szach szczycił się tym miastem, urządzał tam wielkie uroczystości i festiwale, na które spraszał gości z całego świata. Co do mnie, ponieważ zaczął je budować Dariusz, koniecznie chciałem tam pojechać.

Na szczęście przyszedł ramadan i w Teheranie zrobiło się spokojnie. Odnalazłem dworzec autobusowy i poszedłem kupić bilet do Szirazu, skąd już blisko do Persepołis. Bilet dostałem bez trudu, choć później autobus okazał się pełny. Był to luksusowy, klimatyzowany mercedes, bezgłośnie sunący po świetnej szosie. Po drodze mija się duże połacie ciemnopłowej, kamienistej pustym, czasem – biedne, gliniane, bez śladu zieleni wioski, gromady bawiących się dzieci, stada kóz i baranów.

Na postojach dostaje się zawsze to samo – talerz sypkiej kaszy gryczanej, gorący barani szaszłyk i szklankę wody, a na deser – czarkę herbaty. Trudno mi rozmawiać, bo nie znam języka farsi, ale atmosfera jest przyjemna, mężczyźni są przyjaźni, uśmiechają się. Natomiast kobiety patrzą w inną stronę. Wiem już, że nie wolno im się przyglądać, jednakże kiedy przebywa się dłużej wśród tych samych Iranek, czasem któraś z nich poprawi czador w taki sposób, że na moment wyjrzy spod niego oko – nieodmiennie czarne, duże, błyszczące, w oprawie długich rzęs.

W autobusie mam miejsce przy oknie, ale po kilku godzinach widok jest ciągle ten sam, więc wyjmuję z torby Herodota i czytam o Scytach.

Jest u nich taki zwyczaj. Kiedy Scyta powali jednego przeciwnika, pije jego krew, głowy zaś tych wszystkich, których w bitwie uśmierci, odnosi królowi; jeżeli bowiem zaniesie głowę, ma udział w uzyskanej przez nich zdobyczy, w przeciwnym razie nic nie dostaje. A odziera ją ze skóry w taki sposób: nacina skórę dookoła uszów, potem chwyta głowę za uszy i wytrząsa ją; dalej zeskrobuje ze skóry mięso żebrem wołowym i garbuje ją w ręku; a skoro ją zmiękczy, posługuje się nią jak ręcznikiem, zawiesza ją u uzdy konia, na którym jeździ, i jest z tego dumny. Kto bowiem ma najwięcej takich ręczników, ten uchodzi za najdzielniejszego. Wielu z nich sporządza też ze zdartych skór szaty do wdziewania, zszywając je jak kożuchy pasterskie… bo skóra ludzka jest mocna i błyszcząca i przewyższa lśniącą białością prawie wszystkie inne skóry. Już dalej nie czytam, bo nagle za oknem pojawiają się gaje palmowe, rozległe zielone pola, budynki, a dalej ulice i latarnie. Nad dachami połyskują kopuły meczetów. Jesteśmy w Szirazie, mieście ogrodów i dywanów.

W recepcji hotelu powiedzieli mi, że do Persepolis dojeżdża się tylko taksówką i że lepiej wyruszyć jeszcze przed świtem, bo wtedy zobaczy się, jak wschodzi słońce i pierwszymi promieniami oświetla królewskie ruiny.

W istocie, kierowca czekał już na mnie przed hotelem i zaraz pojechaliśmy. Była pełnia, więc widziałem, że jesteśmy na równinie płaskiej jak dno wyschniętego jeziora. Po półgodzinie jazdy pustą drogą Jafar – bo tak nazywał się kierowca – zatrzymał się i z bagażnika wyjął butelkę wody. Woda była lodowata, w ogóle o tej godzinie panowało potworne zimno, tak dygotałem, że zlitował się nade mną i okrył mnie kocem.

Porozumiewaliśmy się tylko na migi. Pokazał mi, że mam umyć twarz. Zrobiłem to i chciałem ją wytrzeć, ale on zrobił gest przeczący – nie wolno wycierać twarzy, mokrą twarz musi wysuszyć słońce. Zrozumiałem, że taki jest rytuał, i czekając, stałem cierpliwie.

Wschód słońca na pustyni jest zawsze świetlistym widowiskiem, momentami mistycznym, w którym świat, ten, co odpłynął od nas wieczorem i zniknął w nocy, nagle wraca. Wraca

niebo, wraca ziemia i ludzie. To wszystko znowu jest, to wszystko znowu widzimy. Jeżeli gdzieś będzie blisko oaza – zobaczymy ją, jeżeli studnia – zobaczymy ją także. W tej przejmującej chwili muzułmanie padają na kolana i odmawiają swoją pierwszą modlitwę dnia – salad as-subh. Ale ich uniesienie udziela się również niewiernym, wszyscy jednako przeżywają powrót słońca na świat, jest to może jedyny tak szczerze prawdziwy akt ekumenicznego zbratania.

Robi się widno i wtedy ukazuje się Persepolis w całym królewskim majestacie. Jest to wielkie, kamienne miasto świątyń i pałaców położone na gigantycznym, rozległym tarasie wykutym w stoku gór, które rozpoczynają się nagle, bez żadnych stadiów pośrednich, w miejscu, gdzie kończy się równina, na której teraz stoimy. Słońce suszy mi twarz, a sens tej sceny jest taki: słońce, tak samo jak człowiek, żeby żyć, potrzebuje wody. Jeżeli budząc się, zobaczy, że może zaczerpnąć kilka kropel z twarzy człowieka, będzie dla niego łaskawsze w tej godzinie, kiedy staje się okrutne – w godzinie południa. A swoją łaskawość objawi przez to, że na te chwile da nam cień. Cienia nie daje nam bezpośrednio, ale za pośrednictwem różnych rzeczy – drzewa, dachu, pieczary. Wiemy dobrze, że bez słońca rzeczy te, same z siebie, nie mają cienia. W ten sposób słońce, rażąc nas, dostarcza nam również tarczy obronnej.

Jest taki właśnie świt jak teraz, kiedy w dwa wieki po tym jak Dariusz zaczyna budowę Persepolis, w końcu stycznia roku 330 przed naszą erą na czele swoich wojsk do miasta zbliża się Aleksander Wielki. Nie widzi jeszcze budowli, ale wie o ich wspaniałości i o tym, że kryją nieprzebrane bogactwa. Na tej właśnie równinie, na której stoimy z Jafarem, spotyka dziwną grupę: „Zaraz za rzeką spotkali pierwszą delegację. Ale te obszarpane postacie bardzo się różniły od wytwornych oportunistów i kolaborantów, z którymi Aleksander miał dotąd do czynienia. Okrzyki powitania, jakie wydawali, a także gałązki błagalników w ich rękach świadczyły, że są to Grecy: ludzie przeważnie w średnim wieku lub starzy, może najemnicy walczący kiedyś po niewłaściwej stronie z okrutnym monarchą Arta-Kserksesem Ochosem. Przedstawiali sobą żałosny, wprost upiorny widok, bo każdy z nich był w straszliwy sposób okaleczony. Typowo perską metodą poucinano im hurtem nosy i uszy. Nie-którym brakowało rąk, innym stóp. Wszyscy mieli zniekształcające piętno na czole.»Byli to ludzie – mówi Diodor – którzy posiedli biegłość w sztuce i rzemiosłach i dobrze się w nich spisywali; wówczas obcięto im inne kończyny, zostawiając tylko te, które były niezbędne w ich fachu«".

Ci nieszczęśnicy proszą jednak Aleksandra, aby nie kazałim wracać do Grecji, lecz zostawił na miejscu, w Persepolis, które przecież budowali: w Grecji, ze swoim wyglądem, „każdy z nich czułby się izolowany, byliby przedmiotem litości, wyrzutkami społeczeństwa".

Dojeżdżamy do Persepolis.

Do miasta prowadzą szerokie i długie schody. Po jednej ich stronie ciągnie się wysoki, wykuty w ciemnoszarym, doskonale oszlifowanym marmurze relief przedstawiający lenników idących do króla, aby złożyć mu hołd lojalności i poddaństwa. Na każdy stopień przypada jeden lennik, a jest ich kilkudziesięciu. Kiedy wstępujemy na stopień, towarzyszy nam przypisany do niego lennik, który gdy pójdziemy krok wyżej, przekaże nas następnemu lennikowi, a sam zostanie na miejscu, pilnując swojego stopnia. Zdumiewające, że postacie lenników są w najdrobniejszych detalach wyglądu, rozmiarów i kształtu zupełnie identyczne. Mają bogate, sięgające ziemi szaty, karbowane nakrycia głowy, obu rękoma trzymają przed sobą długą dzidę, a na ramieniu niosą zdobiony kołczan. Wyraz twarzy – poważny, a choć czeka ich akt czołobitny, wszyscy idą wyprostowani, w postawie pełnej godności.