Выбрать главу

Scena 8 – Histiajos jeszcze się nie poddaje, jeszcze chce się utrzymać na powierzchni. Być może nadal marzy mu się berło. Nawiedzają go sny o potędze. W każdym razie nadal sprawia na tyle dobre wrażenie, że mieszkańcy Lesbos dają mu osiem okrętów. Na czele tej floty płynie do Bizancjum. Tu usadowili się i chwytali wypływające z Pontu okręty, z wyjątkiem tych, które uświadczyły, że gotowe są słuchać Histiajosa. Tak więc jego degradacja trwa. Staje się już po trochu morskim piratem.

Scena 9 – Histiajosa dochodzi wiadomość, że Milet, który stał na czele powstania Jonów, zdobyli Persowie. Persowie, zwyciężywszy Jonów w bitwie morskiej, oblegali Milet od lądu i od morza, podkopywali mury i stosowali wszelkie machiny wojenne: wreszcie zdobyli go całkowicie w sześć lat po powstaniu Aristagorasa. A obywateli Miletu zmienili w niewolników…

(Dla Ateńczyków klęska Miletu była ciosem straszliwym. Kiedy dramatopisarz Frynichos napisał i wystawił dramat „Zdobycie Miletu", cała widownia wybuchła płaczem. Za tę sztukę władze Aten ukarały autora drakońską grzywną tysiąca drachm i zabroniły, aby tu był kiedykolwiek wystawiany. Sztuka miała służyć pokrzepieniu serc, rozrywce, a nie rozdrapywaniu ran).

Na wiadomość o upadku Miletu Histiajos reaguje dziwnie. Porzuca łupienie statków i płynie z Lesbijczykami na Chios. Chce być bliżej Miletu? Uciekać dalej? Ale dokąd? Na razie urządza na Chios rzeź: Gdy miejscowa straż nie chciała go dopuścić, bil się z nią. Wielu z tej straży zabił, a także i resztę mieszkańców…

Ale ta rzeź niczego nie rozwiązuje. Jest tylko odruchem rozpaczy, wściekłości, szału. Więc opuszcza wymarłą ziemię i płynie na Tasos – położoną blisko Tracji wyspę kopalń złota. Oblega Tasos, które go nie chce, które się nie poddaje. Porzuca nadzieję na złoto i płynie na Lesbos – tam go jeszcze najlepiej przyjmowano. Ale na Lesbos panuje głód, a on musi nakarmić swoje wojsko, więc przeprawia się do Azji, żeby tu, w kraju Myzów, zżąć zboże, coś, cokolwiek zjeść. Obręcz zaciska się, już nie ma gdzie się podziać. Jest w potrzasku, jest na dnie. Bo też nie ma granicy małości człowieka. Człowiek mały coraz bardziej pogrąża się w małości, coraz bardziej w niej się zaplątuje. Aż ginie.

Scena 10 – w miejscu, do którego dotarł Histiajos, przebywał akurat Pers Harpagos, dowódca niemałego wojska, który napadł na lądującego Histiajosa, wziął go do niewoli i wytracił większą część jego żołnierzy. Nim się to stało, Histiajos po wyjściu na brzeg próbował jeszcze uciekać: gdy jakiś Pers doganiał go uciekającego, chwytał i właśnie miał go przebić mieczem, ten wołał po persku, że jest Histiajosem z Miłetu.

Scena 11 – Histiajosa przywożą do Sardes. Tu Artarrenes i Harpagos każą go na oczach miasta wbić na pal (cóż za potworny ból!). Obcinają mu głowę, którą polecają zabalsamować i odnieść królowi Dariuszowi do Suzy (do Suzy! Po trzech miesiącach drogi, jak musiała ta głowa, nawet zabalsamowana, wyglądać!).

Scena 12 – Dariusz dowiaduje się o wszystkim i gani Arta-frenesa i Harpagosa, że nie przystali mu żywego Histiajosa. Poleca teraz umyć otrzymany szczątek, odpowiednio go przybrać i pochować z honorami.

Chce przynajmniej w ten sposób oddać hołd głowie, w jakiej kilka lat temu, przy moście nad Dunajem, zrodziła się myśl, która ocaliła Persję i Azję, a jemu, Dariuszowi – królestwo i życie.

U DOKTORA RANKE

Wtedy, w Kongu, historie opisywane przez Herodota tak mnie wciągały, że chwilami bardziej przeżywałem grozę narastającej wojny między Grekami i Persami niż tej aktualnej, kongijskiej, na której byłem korespondentem. Ale, oczywiście, kraj Jądra ciemności też dawał mi się we znaki. Zarówno przez wybuchające to tu, to tam strzelaniny, groźby aresztu, pobicia i śmierci, jak i przez panujący wszędzie męczący klimat niepewności, niejasności i nieprzewidywalności. Bowiem wszystko najgorsze było tu możliwe w każdej chwili i w każdym miejscu. Nie istniała żadna władza, żadne siły porządku. System kolonialny rozpadł się, belgijscy administratorzy uciekli do Europy, a na to miejsce pojawiła się jakaś mroczna, oszalała siła, najczęściej przybierająca postać pijanych kongijskich żandarmów.

Można się było przekonać, jak groźna staje się pozbawiona hierarchii i porządku wolność – czy raczej wyzwolona od etyki i ładu anarchia. W takiej bowiem sytuacji natychmiast, od początku, biorą górę siły agresywnego zła, wszelka nikczemność, zbydlęcenie i bestialstwo. Tak było i w Kongu, którym wtedy zawładnęli żandarmi. Spotkanie z każdym z nich mogło być groźnym doświadczeniem. Oto idę uliczką w małym miasteczku – Lisali.

Słońce, pusto i cicho.

Z naprzeciwka zbliżają się dwaj żandarmi. Zamieram, ale ucieczka nie ma sensu – bo niby dokąd uciekać, a po drugie -panuje straszliwy upał, ledwie wlokę się noga za nogą. Żandarmi ubrani są w polowe mundury, mają na głowach głębokie hełmy, które zasłaniają im połowę twarzy, i są uzbrojeni po zęby, każdy z nich ma automat, granaty, nóż, rakietnice, pałkę, niezbędnik -cały przenośny arsenał. Po co im tego tyle, myślę, bo jeszcze ich potężne sylwetki oplatają jakieś pasy i podpinki, do których przyszyte są girlandy kółek, zapinek, haczyków i klamer.

Ubrani w spodenki i koszulki, może byliby miłymi chłopcami, którzy kłanialiby się grzecznie i zapytani, uprzejmie pokazywaliby drogę. Ale mundur i uzbrojenie zmieniały im naturę, charakter i postawę, a także spełniały jeszcze jedną funkcję -utrudniały, czy wręcz uniemożliwiały zwykły ludzki kontakt. Teraz naprzeciw mnie nie szli normalni, przygodni ludzie, ale jakieś twory odczłowieczone, jacyś kosmici. Nowi Marsjanie.

Zbliżali się, a ja oblewałem się potem, miałem nogi ołowiane, coraz cięższe. Cała sprawa polegała na tym, że oni wiedzieli to samo co ja: od ich wyroku nie było żadnej instancji odwoławczej. Żadnej władzy wyższej, żadnego trybunału. Jeżeli zbiją – zbiją, jeżeli zabiją – zabiją. Są to jedyne momenty, w których czuję prawdziwą samotność: kiedy jest się samemu wobec bezkarnej przemocy. Świat pustoszeje, milknie, wyludnia się i znika.

W dodatku w tej scenie na uliczce małego kongijskiego miasteczka biorą udział nie tylko dwaj żandarmi i reporter. Uczestniczy w niej również kawał historii świata, która już dawno, wieki temu, postawiła nas przeciw sobie. Bowiem stoją tu między nami pokolenia handlarzy niewolników, stoją siepacze króla Leopolda, którzy dziadkom tych żandarmów obcinali ręce i uszy, stoją z batami dozorcy plantacji bawełny i cukru. Pamięć o tych udrękach była przekazywana latami w opowieściach plemiennych, na jakich wychowywali się ci, na których natknąłem się teraz na ulicy; w legendach kończących się obietnicą nadejścia dnia zemsty. I oto właśnie dziś jest ten dzień, a oni i ja wiemy o tym.