Jak to dobrze, że mówi to w świecie, w którym nie ma jeszcze środków masowego przekazu i słyszy to lub czyta tylko garstka ludzi. Gdyby jego pogląd rozszedł się szeroko, Grek zostałby natychmiast ukamienowany, spalony na stosie! Ale ponieważ Herodot żyje w epoce przedmedialnej, może bezpiecznie mówić, że uroczyste zgromadzenia, pochody i procesje błagalne pierwsi wśród ludów ustanowili Egipcjanie, a dopiero od nich nauczyli się Grecy. O wielkim herosie greckim – Heraklesie: nie Egipcjanie od Greków, ale Grecy od Egipcjan imię Heraklesa przejęli… że tak się rzecz ma, na to posiadam między innymi wielu dowodami i ten także, iż rodzice tego Heraklesa Amfitrion i Alkmena oboje po przodkach pochodzili Z Egiptu… Herakles jest więc prastarym bogiem u Egipcjan. Jak sami mówią, siedemnaście tysięcy lat upłynęło od czasu, kiedy z ośmiu bogów powstało dwunastu, z których, jednym, jak sądzę, był Herakles. Chcąc o tym uzyskać jakąś pewną wiadomość od ludzi, którzy mogli mi jej udzielić, popłynąłem nawet do Tyru w Fenicji, bo tam, słyszałem, znajduje się świątynia poświęcona Heraklesowi. I widziałem, jak bogato była zaopatrzona w liczne dary wotywne. Wdałem się w rozmowę z kapłanami boga i zapytałem ich, ile czasu minęło od chwili wzniesienia tej świątyni. Ale przekonałem się, że ich odpowiedź nie zgadza się z tym, co mówią Grecy…
To, co uderza w tych dociekaniach, to ich świecki charakter, w gruncie rzeczy – nieobecność sacrum i towarzyszącego mu zwykle podniosłego, namaszczonego języka. W tej historii bogowie nie są kimś nieosiągalnym, nieograniczonym, nadziemskim – dyskusja jest rzeczowa, toczy się wokół tematu, kto wymyślił bogów: Grecy czy Egipcjanie?
Widok z minaretu
Spór Herodota z jego ziomkami nie dotyczy samego istnienia bogów (świata bez tych Wyższych Bytów nasz Grek, być może, nie umiałby sobie wyobrazić), ale tego, kto od kogo zapożyczył ich imiona i wyobrażenia. Grecy twierdzili, że ich bogowie są częścią ich rodzimego świata i z niego się wywodzą, natomiast Herodot stara się udowodnić, że cały swój panteon, a przynajmniej jego znaczną część, wzięli oni od Egipcjan.
I tu, żeby wzmocnić swoje stanowisko, sięga po argument jego zdaniem nieodparty – argument czasu, starszeństwa, wieku: która kultura jest starsza, pyta, grecka czy egipska? I zaraz odpowiada: Gdy przede mną pisarz Hekatajos podał w Tebach swój rodowód obejmujący piętnaście pokoleń, bo szesnaste odnosił już do boga, uczynili mu kapłani Zeusa to samo co mnie, który swojego rodowodu nie podawałem. A mianowicie wprowadzili mnie do wnętrza świętego przybytku, który był wielki, i pokazując, wyliczyli mi drewniane kolosy… w liczbie trzysta czterdzieści pięć (dla wyjaśnienia – Hekatajos to Grek, a kolosy są egipskie i każdy z nich symbolizuje jedno pokolenie). Patrzcie więc, Grecy, zdaje się mówić Herodot, nasz rodowód sięga zaledwie piętnastu pokoleń wstecz, a Egipcjan – aż trzystu czterdziestu pięciu. Zatem któż l u od kogo miał zapożyczać bogów, jeśli nie my od Egipcjan, o wiele od nas starszych? I żeby bardziej wyraziście uświadomić rodakom przepaść czasu historycznego dzielącą te dwa narody, precyzuje: przecież trzysta pokoleń ludzkich oznacza dziesięć tysięcy lat, bo trzy pokolenia ludzkie wynoszą sto lat. I przytacza zdanie kapłanów egipskich, że w tym czasie nie zjawił się żaden nowy bóg w postaci ludzkiej. Tak więc, zdaje się konkludować Herodot, bogowie, których uznajemy za naszych, istnieli już w Egipcie od ponad dziesięciu tysięcy lat!
Ale jeżeli przyjąć, że Herodot ma rację i że nie tylko bogowie, ale i cała kultura przyszły do Grecji (to jest do Europy) z Egiptu (to jest z Afryki), można będzie wówczas postawić tezę
o nieeuropejskich korzeniach kultury europejskiej (wokół tej sprawy zresztą toczy się dyskusja od dwóch i pół tysiąca lat, a jest to spór, w którym dużo jest ideologii i emocji). Zamiast wkraczać teraz na groźne pole minowe, zwróćmy uwagę na jedno: w świecie Herodota, w którym obok siebie istnieje wiele kultur i cywilizacji, stosunki między nimi są bardzo zróżnicowane: obserwujemy wypadki, w których jakaś cywilizacja jest w konflikcie z drugą, ale równocześnie są cywilizacje, które utrzymują z innymi stosunki wymiany i wzajemnych zapożyczeń, które się obopólnie wzbogacają. Co więcej, są cywilizacje, kiedyś zwalczające się, a dziś ze sobą współpracujące, żeby jutro, być może, znaleźć się znowu na stopie wojennej. Słowem, dla Herodota wielokulturowość świata jest żywą, pulsującą, tkanką, w której nic nie jest dane i określone raz na zawsze, lecz nieustannie przekształca się, zmienia, tworzy nowe relacje i konteksty.
Jest rok 1960, kiedy widzę Nil po raz pierwszy. Najpierw wieczorem, gdy samolot zbliża się do Kairu. Z wysoka o tej godzinie rzeka przypomina czarny, połyskujący, rozgałęziony pień otoczony girlandami świateł ulicznych i jasnymi rozetami placów tego wielkiego i ruchliwego miasta.
W owej epoce Kair jest centrum ruchu wyzwoleńczego Trzeciego Świata, mieszka tu wielu ludzi, którzy jutro będą prezydentami nowych państw. Mają tu swoje siedziby różne partie antykolonialne z Afryki i Azji.
Kair jest również stolicą powstałej dwa lata wcześniej Zjednoczonej Republiki Arabskiej (z połączenia Egiptu i Syrii), której prezydentem jest 42-letni pułkownik Gamal Abdel Naser – rosły, masywny Egipcjanin, postać władcza i charyzmatyczna. W 1952 roku Naser, mając trzydzieści cztery lata, dowodził przewrotem wojskowym, obalił króla Faruka, a sam, w cztery lata później, już jako prezydent, stanął na czele Egiptu. Długi czas miał silną opozycję wewnętrzną: z jednej strony walczyli z nim komuniści, z drugiej – Bractwo Muzułmańskie, spiskowa organizacja fundamentalistów i terrorystów islamskich. Przeciw obu tym siłom Naser utrzymywał mnóstwo wszelkiej policji.
Wstałem rano, żeby pójść do śródmieścia, a był to kawałek drogi. Mieszkałem w hotelu w dzielnicy Zamalek, mieszczańskiej, dosyć zamożnej, zbudowanej kiedyś głównie dla cudzoziemców, ale teraz zamieszkanej już przez bardzo różnych ludzi. Ponieważ wiedziałem, że w hotelu będą grzebać mi w walizce, postanowiłem zabrać z niej pustą butelkę po czeskim piwie Pilzner i wyrzucić po drodze (w tym czasie Naser, gorliwy muzułmanin, prowadził kampanię antyalkoholową). Butelkę, aby nie była widoczna, włożyłem do szarej papierowej torby i wyszedłem z nią na ulicę. Mimo że był poranek, już robiło się parno i gorąco.
Rozejrzałem się za koszeni na śmieci. Ale spoglądając, natrafiłem na wzrok stróża siedzącego na stołku w bramie, z której właśnie wyszedłem. Patrzył na mnie. E, pomyślałem, nie wrzucę przy nim butelki, bo zajrzy potem do kosza, znajdzie ją i doniesie policji hotelowej. Poszedłem trochę dalej i ujrzałem stojącą pustą skrzynię. Już chciałem wrzucić do niej butelkę, kiedy zobaczyłem stojących dwóch ludzi w długich, białych galabijach. Rozmawiali ze sobą, ale jednocześnie zaczęli mi się przyglądać. Nie, nie mogłem wrzucić na ich oczach butelki, na pewno by ją zobaczyli, ponadto skrzynia nie służy do wrzucania śmieci. Nie zatrzymałem się i szedłem dalej, aż zobaczyłem kosz, cóż, kiedy zauważyłem, że obok, przed bramą, siedział Arab i uważnie patrzył na mnie. Nie, nie, powiedziałem sobie, nie mogę ryzykować, spogląda na mnie bardzo podejrzliwie. Więc trzymając w ręku torebkę z butelką, szedłem jak gdyby nigdy nic.
Otóż dalej było skrzyżowanie, na środku stał policjant z pałką i z gwizdkiem, a na jednym z rogów siedział na stołku jakiś człowiek i patrzył na mnie. Zauważyłem, że ma tylko jedno oko, ale to oko wpatrywało się we mnie tak natarczywie, tak natrętnie, że poczułem się nieswojo, a nawet zacząłem się bać, iż każe mi pokazać, co takiego niosę w torebce. Przyspieszyłem więc kroku, żeby zejść mu z pola widzenia, a robiłem to tym bardziej ochoczo, że zobaczyłem majaczący przede mną kosz na śmieci. Niestety, niedaleko kosza, w cieniu mizernego drzewka, siedział starszy mężczyzna, siedział i patrzył na mnie.