Teraz ulica zakręcała, ale za zakrętem było to samo. Nigdzie nie mogłem wyrzucić butelki, bo rozglądając się wokół, wszędzie napotykałem czyjś zwrócony w moją stronę wzrok. Jezdnią przejeżdżały samochody, osiołki ciągnęły naładowane towarem wózki, sztywno, szczudłowato kroczyło stadko wielbłądów, ale to wszystko działo się jakby na drugim planie, poza mną, który szedłem cały czas prowadzony wzrokiem jakichś ludzi, którzy stali, siedzieli (to najczęściej), przechadzali się, rozmawiali i patrzyli, co robię. Moje zdenerwowanie rosło, pociłem się coraz bardziej, papierowa torebka robiła się mokra, bałem się, że butelka wyleci z niej i roztrzaska się na chodniku, budząc dodatkowe zainteresowanie ulicy. Naprawdę nie wiedziałem, co robić dalej, więc wróciłem do hotelu i schowałem butelkę w walizce.
Dopiero nocą wyszedłem z nią ponownie. Nocą było lepiej. Wcisnąłem ją do któregoś kosza i z ulgą położyłem się spać.
Teraz, chodząc po mieście, zacząłem bliżej przyglądać się ulicom. Wszystkie miały oczy i uszy. Tu jakiś dozorca, tam jakiś stróż, obok nieruchoma postać na leżaku, trochę dalej ktoś, kto stoi bezczynnie i patrzy. Wielu z tych ludzi nic konkretnego nie robi, ale ich oczy tworzą krzyżującą się nawzajem, spójną, szczelną siatkę obserwacyjną obejmującą całą przestrzeń ulicy, w której nie mogłoby się stać nic takiego, co by nie było w porę wytropione i zauważone. Zauważone i doniesione.
Ciekawy to temat – ludzie zbędni w służbie przemocy. Społeczeństwo rozwinięte, ustalone, zorganizowane jest zbiorowością wyraźnie określonych, zdefiniowanych ról, czego nie da się jednak powiedzieć o dużej części mieszkańców miast Trzeciego Świata. Całe ich dzielnice zapełnia żywioł nieuformowany, płynny, bez wyraźnego zaszeregowania, bez pozycji, miejsca czy przeznaczenia. W każdej chwili z byle powodu ludzie ci mogą utworzyć zbiegowisko, ciżbę, tłum, który o wszystkim ma zdanie, na wszystko ma czas, chciałby w czymś uczestniczyć, coś znaczyć, ale nikt na niego nie zwraca uwagi, nikt go nie potrzebuje.
Wszelkie dyktatury żerują na tej bezczynnej magmie. Nie potrzebują nawet utrzymywać kosztownej armii etatowych policjantów. Wystarczy sięgnąć po tych szukających czegokolwiek w życiu ludzi. Dać im poczucie, że do czegoś mogą się przydać, że ktoś na nich liczy, że zostali zauważeni, coś mogą znaczyć.
Korzyści z tego związku są obopólne: człowiek z ulicy, wysługując się dyktaturze, zaczyna czuć się częścią władzy, kimś ważnym i znaczącym, a dodatkowo, ponieważ zwykle miał on na sumieniu jakieś drobne kradzieże, bójki, oszustwa, teraz nabiera przekonania o bezkarności, dyktatura natomiast ma w nim taniego, wręcz darmowego, a gorliwego i wszechobecnego agenta-mackę. Czasem zresztą nawet trudno nazwać go agentem. Bo to tylko ktoś, kto chce być dostrzegany przez władzę, pilnuje, żeby być widocznym, przypomina o sobie, zawsze chętny, aby oddać przysługę.
Kiedyś, kiedy z hotelu wyszedłem na ulicę, jeden z tych ludzi (domyślałem się, że jest z tych, zawsze stał w tym samym miejscu, musiał mieć swój rewir) zatrzymał mnie i powiedział, abym z nim poszedł – pokaże mi stary meczet. W ogóle jestem bardzo łatwowierny, a podejrzliwość uważam nie za przejaw rozsądku, ale za wadę charakteru, a tu ten fakt, że tajniak zaproponował mi meczet, a nie kazał iść na komisariat, sprawił mi taką ulgę, a nawet ucieszył mnie, że zgodziłem się bez chwili namysłu. Był grzeczny, miał schludny garnitur i nieźle mówił po angielsku. Powiedział, że ma na imię Ahmed. – A ja – Ryszard, ale mów Richard, to dla ciebie będzie łatwiejsze.
Najpierw idziemy. Potem długo jedziemy autobusem. Wysiadamy. Jesteśmy w jakiejś starej dzielnicy, wąskie uliczki, ciasne zaułki, małe placyki, ślepe zakątki, krzywe ściany, ściśnięte przejścia, gliniane, szarobrązowe mury, blaszane, karbowane dachy. Kto tu wejdzie, a jest bez przewodnika – nie wyjdzie. Tylko tu i tam jakieś drzwi w murach, ale te drzwi zamknięte, zaryglowane na amen. Pusto. Czasem jak cień przemknie się kobieta, czasem pojawi się gromadka dzieci, ale malcy, spłoszeni krzykiem Ahmeda, zaraz znikają.
Tak docieramy do masywnych, metalowych wrót, na których Ahmed wystukuje jakiś szyfr. Wewnątrz szuranie sandałów, a potem słychać głośne chrobotanie klucza w zamku. Otwiera nam stróż nieokreślonego wieku i wyglądu i wymienia z Ahmedem kilka słów. Prowadzi nas przez mały, zamknięty dziedziniec do zapadniętych w ziemi drzwi minaretu. Są otwarte, obydwaj wskazują mi, żebym wszedł. W środku panuje gęsty mrok, ale widać zarys krętych schodów biegnących po wewnętrznej ścianie minaretu, który kształtem przypomina wielki komin fabryczny. Kto spojrzy w górę, zobaczy, jak gdzieś wysoko, wysoko prześwituje jaśniejszy punkt, który z tego miejsca wygląda jak odległa i blada gwiazda – to niebo.
– We go! – mówi głosem zachęcająco-nakazującym Ahmed, który wcześniej powiedział mi, że ze szczytu minaretu zobaczę cały Kair. – Great view! – zapewnił mnie. Tedy ruszamy. Od początku wygląda to źle. Schody są wąziutkie i śliskie, bo zasypane piaskiem i rynkiem. Ale najgorsze, że nie mają poręczy, żadnych uchwytów, klamer, linki, nic, czego by można się uczepić.
No, nic – idziemy.
Idziemy i idziemy.
Najważniejsze – nie spoglądać w dół. Ani w dół, ani w górę. Patrzeć tylko przed siebie, na najbliższy punkt, ten schodek, który jest na wysokości wzroku. Wyłączyć wyobraźnię, wyobraźnia zawsze napędza strachu. Przydałaby się jakaś joga, jakaś nirwana i tantra, jakiś karman czy moksza, coś, co pozwoliłoby nie myśleć, nie czuć, nie być.
No nic – idziemy.
Idziemy i idziemy.
Jest ciemno i ciasno. Stromo i kręto. Stąd, ze szczytu minaretu, jeżeli meczet jest czynny, pięć razy dziennie muezin wzywa wiernych do modlitwy. Są to przeciągłe wołania w formie zaśpiewów, czasem bardzo pięknych – podniosłych, przejmujących, romantycznych. Nic jednak nie wskazywało na to, aby nasz minaret był przez kogoś używany. Było to miejsce od lat opuszczone, pachnące stęchlizną, zastałym kurzem.
Nie wiem, czy z wysiłku, czy nieokreślonego a narastającego lęku, zacząłem odczuwać zmęczenie i najwyraźniej zwolniłem, bo Ahmed zaczął mnie poganiać.
– Up! Up! – a ponieważ szedł za mną, blokował mi możliwość wszelkiego odwrotu, wycofania się, ucieczki. Nie mogłem zawrócić i wyminąć go – z boku zaczynała się przepaść. No nic, trudno, pomyślałem, idziemy dalej.
Idziemy i idziemy.
Było już tak wysoko i groźnie na tych schodkach bez poręczy i uchwytów, że każdy gwałtowny ruch któregoś z nas sprawiłby, iż obaj runęlibyśmy kilka pięter w dół. Byliśmy złączeni paradoksalnym klinczem nietykalności, kto ruszyłby drugiego, też poleciałby za nim.
Ale ten układ symetryczny zmienił się później na moją niekorzyść. U końca schodów, na samym szczycie, był, okalający minaret, mały i wąski tarasik – miejsce dla muezina. Zwykle jest on otoczony murowaną lub metalową barierą. Tu widocznie bariera była metalowa, ale po tylu wiekach zardzewiała i odpadła, bo ów wąski występ w murze nie miał żadnej osłony. Ahmed łagodnie wypchnął mnie na zewnątrz, a sam, stojąc na schodach, bezpiecznie oparty o prześwit w murze, powiedział: