Tego, jak się odbiłem w górę, nie pamiętam, ale doskonale pamiętam, jak płynę w przestworzach, które są ciemne, ale ciemnością bardzo jasną, nawet świetlistą, płynę między różnokolorowymi kotami, które się rozstępują, krążą, wypełniają całą przestrzeń i które przypominają kołujące, lekkie obręcze, jakimi kręcą dzieci, kiedy bawią się w hula-hoop.
Kiedy tak płynę, największą radość sprawia mi uczucie wyzwolenia od ciężaru własnego ciała, od oporu, który nam co chwilę stawia, od jego upartej, nieubłaganej opozycji, na jaką na każdym kroku natrafiamy. A więc okazuje się, że twoje ciało nie musi być twoim przeciwnikiem, ale choć na moment, choć w rak niezwykłych okolicznościach, może być twoim przyjacielem.
Widzę przed sobą maskę land-rovera, a kątem oka – strzaskane lusterko boczne. Horyzont jest intensywnie różowy, a piasek pustyni grafitowoszary. Nil w tej chwili przedświtu jest jasnogranatowy. Siedzę w odkrytym samochodzie i trzęsę się z zimna. Mam dreszcze. O tej porze dnia na pustyni jest zimno jak na Syberii, chłód przenika do szpiku kości.
Ale kiedy z powrotem wjeżdżamy do miasta, wstaje stonce i od razu robi się gorąco. Straszny ból głowy. Jedyne, czego się chce, to spać. Spać. Tylko spać. Nie ruszać się. Nie być. Nie żyć.
Po dwóch dniach przyszli do hotelu Sudańczycy spytać, jak się czuję. Jak się czuję? Och, przyjaciele, jak ja się czuję? Właśnie, jak się czujesz, bo przyjeżdża Armstrong, jutro na stadionie jest koncert.
Natychmiast wyzdrowiałem.
Stadion byt daleko za miastem, mały, piaski, może na pięć tysięcy widzów. A jednak tylko polowa miejsc była zapełniona. Na środku murawy stało podium, jakoś słabo oświetlone, ale siedzieliśmy blisko i Armstronga oraz jego małą orkiestrę było dobrze widać. Wieczór był gorący i duszny i kiedy Armstrong wszedł na podium, już był mokry, bo w dodatku miał na sobie marynarkę, a pod szyją muszkę. Pozdrowił wszystkich, unosząc do góry rękę, w której trzymał swoją złocistą trąbkę, i powiedział do lichego, trzeszczącego mikrofonu, że cieszy go, iż może grać w Chartumie, i nie tylko cieszy, ale jest szczęśliwy, po czym roześmiał się swoim pełnym, luźnym, zaraźliwym śmiechem. Był to śmiech zachęcający innych do śmiechu, ale stadion milczał powściągliwie, nie bardzo pewny, jak się zachować. Odezwały się perkusja i kontrabas i Armstrong zaczął od piosenki zupełnie na miejscu i na czasie – „Sleepy Time Down South". Właściwie trudno powiedzieć, kiedy słyszało się głos Armstronga po raz pierwszy, ale jest w nim coś takiego, iż wydaje się, że znało się go od zawsze, i gdy zaczyna śpiewać, każdy ze szczerym przekonaniem o swoim znawstwie mówi: – No tak, to jest on, Satchmo!
No tak, to był on, Satchmo. Śpiewał „Hello Dolly, this is Louis, Dolly", śpiewał „What a Wonderful World" i „ Moon River ", śpiewał „I touch your lips and all at once the sparks go flying, those devil lips", ale publiczność nadal siedziała cicho, nie było oklasków. Nie rozumieli słów? Za dużo jak na gust muzułmański było w tym erotyki tak wprost wyrażonej?
Po każdym utworze, a nawet w trakcie grania i śpiewania Armstrong wycierał twarz dużą, białą chustką. Te chustki bez przerwy zmieniał mu specjalny człowiek, jakby w tym tylko celu podróżujący z Armstrongiem po Afryce. Potem zobaczyłem, że miał ich całą torbę, chyba kilkadziesiąt.
Po koncercie ludzie szybko się rozeszli, zniknęli w nocy. Byłem wstrząśnięty. Słyszałem, że koncerty Armstronga wywołują entuzjazm, szaleństwo, ekstazę. Nic z tych uniesień nie było na stadionie w Chartumie, mimo że Satchmo śpiewał wiele songów afrykańskich niewolników z południa Ameryki, z Alabamy i Luizjany, z której sam pochodził. Ale tamta Afryka i ta obecna to były już inne światy, niemające wspólnego języka, niemogące się porozumieć, utworzyć emocjonalnej wspólnoty.
Sudańczycy odwieźli mnie do hotelu. Usiedliśmy na tarasie, żeby się napić lemoniady. Po chwili samochód przywiózł Armstronga. Z ulgą usiadł przy stoliku, właściwie zwalił się na krzesło. Był tęgim, przysadzistym mężczyzną, o szerokich, opadających ramionach. Kelner przyniósł mu sok pomarańczowy. Wypił go duszkiem, a potem następną i następną szklankę. Siedział zmęczony, z pochyloną głową, milczał. Miał w tym czasie sześćdziesiąt lat i – czego nie wiedziałem – był już chory na serce. Armstrong w czasie koncertu i tuż po nim to byli dwaj różni ludzie: pierwszy – wesoły, pogodny, ożywiony, o potężnej sile głosu i wielkiej skali tonów, jakie wydobywał ze swojej trąbki; drugi – ociężały, wyczerpany, bez siły, o twarzy naznaczonej bruzdami, zgaszonej.
Ktoś, kto opuszcza bezpieczne mury Chartumu i wyrusza na pustynię, musi pamiętać, że czyhają tam na niego groźne pułapki. Burze piaskowe zmieniają ciągle konfigurację krajobrazu i przestawiają znaki orientacyjne, a jeżeli podróżny w wyniku tych niespokojnych poczynań natury zgubi drogę – zginie. Pustynia jest tajemnicza i może budzić lęk. Nikt tam nie wyprawia się samotnie, ponieważ nikt, poza wszystkim, nie jest w stanie zabrać ze sobą tyle wody, żeby pokonać odległość dzielącą jedną studnię od drugiej.
Herodot w swojej podróży po Egipcie, wiedząc, że dookoła jest Sahara, przezornie trzyma się rzeki, zawsze jest blisko Nilu. Pustynia to słoneczny ogień, a ogień to dzikie zwierzę, które może pożreć wszystko: u Egipcjan uchodzi ogień za dzikie zwierzę, które po-chlania wszystko, czego dopadnie, nasycone zaś żerem umiera wraz Z tym, co pochłonęło. I jako przykład podaje, że kiedy król Persów Kambyzes wyprawił się na podbój Egiptu, a potem wyruszył na południe, żeby zająć Etiopię, część swoich wojsk wysłał na wojnę przeciw Ammonianom – ludowi żyjącemu w oazach Sahary. Wojska te, wyruszywszy z Teb, po siedmiu dniach marszu przez pustynię dotarły do miasta o nazwie Oazis. Dalej ślad po tej armii ginie: odtąd nikt inny prócz samych Ammonianów i tych, którzy od nich słyszeli, nie umie nic o niej powiedzieć. Bo ani do Ammonianów nie przybyli, ani też nie wrócili do domu, Sami Ammonianowie tak opowiadają: kiedy z owego Oazis ciągnęli przeciw nim przez piaski, znaleźli się mniej więcej w środku między nimi a Oazis; a gdy właśnie spożyli śniadanie, zawiał w ich stronę wielki i niesamowity wiatr południowy, który niosąc z sobą góry piasku, zasypał ich – i w ten sposób zginęli.
Przylecieli Czesi – Duszan i Jarda – i od razu wyruszyliśmy do Konga. Pierwszą miejscowością po stronie kongijskiej była przydrożna osada – Aba. Stała w cieniu wielkiej zielonej ściany, a ściana była początkiem dżungli, która zaczynała się tu nagle, jak stroma góra na równinie.
W Abie była stacja benzynowa i kilka sklepów. Ocieniały je drewniane, zbutwiałe arkady, pod którymi siedziało kilku mężczyzn, bezczynnych, nieruchomych. Ożyli dopiero, kiedy zatrzymaliśmy się, żeby rozpytać, co nas czeka w głębi kraju i gdzie by można wymienić funty na miejscowe franki.
Byli to Grecy, tworzyli kolonię na wzór setek podobnych, rozrzuconych po świecie już za czasów Herodota. Najwyraźniej ten typ osadnictwa przetrwał wśród nich do dzisiaj.
Miałem w torbie egzemplarz Herodota i kiedy odjeżdżaliśmy, pokazałem go jednemu z żegnających nas Greków. Zobaczył na okładce nazwisko i uśmiechnął się, ale w taki sposób, że nie wiedziałem, czy wyraża swoją dumę, czy też bezradność, że nie ma pojęcia, o kogo chodzi.
Twarz Zopyrosa
Na skraju i trochę na uboczu małego miasteczka Paulis {Kongo, Prowincja Wschodnia) czekamy, bo skończyła nam się benzyna. Stoimy tu, licząc, że ktoś kiedyś będzie tędy przejeżdżać i zechce nam bodaj kanister odstąpić. Zatrzymaliśmy się w jedynym możliwym miejscu – w szkole prowadzonej przez belgijskich misjonarzy, których przeorem jest drobny, wychudły, najwyraźniej poważnie chory abbe Pierre. Ponieważ w kraju trwa wojna domowa, misjonarze uczą dziatwę wojskowej musztry. Dzieci noszą na ramieniu długie i grube kije, maszerują czwórkami, śpiewają i wznoszą okrzyki. Jakiż mają surowy wyraz twarzy, jak zamaszyste są ich ruchy, ileż powagi i przejęcia jest w tej zabawie w wojsko!