Boję się, że z jej gąszczu nagle wyskoczy jakiś drapieżnik, z szybkością błyskawicy dopadnie mnie jadowity wąż albo usłyszę świst zbliżającej się strzały.
Zwykle jednak kiedy ruszam drogą w stronę zielonego kolosa, dogania mnie gromada dzieci, które chcą mi towarzyszyć. Dzieci idą rozbawione, śmieją się, dokazują. Ale kiedy droga wchodzi w las, milkną, poważnieją. Być może w swojej wyobraźni widzą, że gdzieś tam, w mrokach dżungli, czają się zjawy, dziwy i czarownice, które porywają niegrzecznych malców. Lepiej być cicho i dobrze uważać.
Czasem zatrzymujemy się przy drodze, na skraju dżungli. Pa-nuje tu półmrok i jest aż duszno od oszałamiających zapachów. Tu przy drodze nie widzi się żadnych zwierząt, ale słychać ptaki. Słychać krople uderzające o liście. Słychać tajemnicze szelesty. Dzieci lubią tu przychodzić, czują się jak w domu i wiedzą wszystko. Którą roślinę można zerwać i ugryźć, a której nie wolno dotknąć. Które owoce wolno zjeść, a których za żadne skarby. Wiedzą, że pająki są groźne, a jaszczurki – wcale. I wiedzą, że trzeba patrzeć do góry na gałęzie, bo tam może czaić się wąż. Dziewczynki są poważniejsze i ostrożniejsze od chłopców, toteż patrzę, jak się zachowują, i każę chłopcom, aby ich słuchali. Wszyscy, cała wycieczka, jesteśmy jak w wielkiej, niebotycznej katedrze, w której człowiek czuje się maleńki i widzi, że wszystko jest większe niż on.
Willa doktora Ranke stoi przy szerokiej drodze, która przecina północne Kongo i biegnąc blisko równika, prowadzi przez Bangui do Duala nad Zatoką Gwinejską i tu kończy się mniej więcej na wysokości Fernando Po. Ale stąd to jeszcze daleko, więcej niż dwa tysiące kilometrów. Część tej drogi była pokryta asfaltem, ale dziś zostały z niego tylko porwane, bezkształtne strzępy. Kiedy muszę iść tędy w bezksiężycową noc (a ciemności tropikalne są gęste, nieprzeniknione), posuwam się wolno, szurając stopami po ziemi, aby w ten sposób po omacku badać drogę.
Szur-szur. Szur-szur.
Czujnie, ostrożnie, bo tyle niewidocznych dziur, dołków, wykrotów, zapadlisk. Kiedy nocą przechodzą kolumny uciekinierów, zdarza się, że nagle rozlega się krzyk – to ktoś wpadł w głęboki dół i złamał nogę.
Właśnie – uchodźcy. Wszyscy nagle stali się uchodźcami. Od kiedy wraz z uzyskaniem niepodległości przez Kongo latem 1960 wybuchły zamieszki, walki plemienne, a potem nawet wojna, drogi zapełniły się uchodźcami. Tam gdzie dochodzi do konfliktu, walczą żandarmi, wojsko i ad hoc powstające milicje plemienne, natomiast cywile, a najczęściej są to kobiety i dzieci -uciekają. Trasy tych wędrówek są bardzo trudne do odtworzenia. Na ogół chodzi o to, żeby być jak najdalej od pola walki, ale nie aż tak daleko, żeby potem zgubić się i nie móc wrócić. Następnie ważne jest, czy na trasie ucieczki można znaleźć coś do zjedzenia. To ludzie biedni, mają ze sobą zaledwie kilka rzeczy: kobiety – perkalową sukienkę, mężczyźni – koszulę i spodnie, a poza tym jakieś płótno do nakrycia się w nocy, garnek, kubek, plastikowy talerz. I miednicę, żeby wszystko w niej pomieścić.
Ale najważniejsze w wyborze trasy są stosunki międzyplemienne: czy jakaś droga prowadzi przez terytorium przyjazne, czy, broń Boże, wiedzie prosto na ziemie wroga. Bo te wsie przydrożne i polany w dżungli zamieszkane są przez różne klany i plemiona, a znajomość stosunków między nimi jest wiedzą trudną i zawiłą, którą każdy przyswaja sobie od dzieciństwa. Dzięki niej można żyć w miarę bezpiecznie, unikać konfliktów. W samym tym regionie, gdzie teraz jestem, tych plemion mieszka dziesiątki. Tworzą one całe związki i konfederacje, według sobie tylko znanych zwyczajów i reguł. Ja – obcy, nie umiem tego
Uporządkować, ułożyć, pogrupować. Skąd mam wiedzieć, jakie są relacje między Mwaka a Pande czy między Bandża a Baya?
Ale oni wiedzą, od tego zależy ich życie.
Wiedzą, na jakiej ścieżce kto kładzie zatrute kolce, gdzie Jest zakopany topór.
Notabene – skąd wzięło się tyle plemion? W samej Afryce jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu było ich dziesięć tysięcy. Wy-starczy przejść się drogą: w pierwszej wsi – plemię Tulama, ale już w następnej inne – Arusi. Po jednej stronie rzeki – Murle, a po drugiej – Topota. Na szczycie góry mieszka jedno plemię, a u podnóża – zupełnie inne.
Każde ma swój język, swoje zwyczaje, swoich bogów.
Jak do tego doszło? Jak zrodziła się taka niesłychana różnorodność, takie nieprawdopodobne bogactwo? Od czego się to zaczęło? Kiedy? W którym miejscu? Antropolodzy mówią, że to zaczęło się od jakiejś małej grupy. Może od kilku grup. Każda z nich musiała liczyć mniej więcej trzydzieści-pięćdziesiąt osób. Gdyby była mniejsza, nie mogłaby się obronić, gdyby większa -nie miałaby się czym wyżywić. Sam spotkałem jeszcze w Afryce Wschodniej dwa plemiona, z których żadne nie miało więcej niż stu ludzi.
No więc dobrze – trzydzieści-pięćdziesiąt osób. Taki jest zarodek plemienia. Ale dlaczego taki zarodek musi mieć od razu swój język?
Jak w ogóle umysł ludzki mógł wymyślić taką niebywałą ilość języków?
Każdy z własnym słownictwem, gramatyką, fleksją itd.? Można zrozumieć, że wielki milionowy naród wspólnym wysiłkiem wymyślił sobie język. Ale tu, w afrykańskim buszu, chodzi o małe plemiona, które żyją na skraju egzystencji, ledwie-ledwie, chodzą bose i wiecznie głodne, a jednak mają jakąś ambicję i jakąś zdolność, jakąś wyobraźnię, wrażliwość dźwiękową i pamięć, żeby wymyślić sobie język – odrębny, własny, tylko dla siebie.
Zresztą nie tylko język. Bo jednocześnie od początku istnienia zaczynają wymyślać sobie bogów. Każde własnych – jedynych, niezastępowalnych. I dlaczego nie zaczynają od jednego boga, tylko od razu od kilku?
Dlaczego ludzkość musi żyć tysiące i tysiące lat, żeby dojrzeć do idei jednego boga?
Czy taka idea nie powinna nasunąć się od razu?
Tak więc nauka dowiodła, że na początku była tylko jedna grupa, w każdym razie nie więcej niż kilka. Ale z czasem zaczyna ich przybywać, robi się ich coraz więcej. Ciekawe, że taka przybywająca grupa nie myśli rozejrzeć się w terenie, zbadać sytuację, posłuchać języka, jakim się ludzie porozumiewają, nie – ona od razu przychodzi z własnym językiem. Z własnym zastępem bogów. Z własnym światem obyczajów. Od razu demonstracyjnie zaznacza swoją inność.
Z latami, z wiekami tych grup-zarodków-plemion przybywa i przybywa. I zaczyna być tłoczno na tym kontynencie wielu ludzi, wielu języków i bogów.
Herodot, gdziekolwiek był, wszędzie starał się notować nazwy plemion, ich rozmieszczenie i zwyczaje. Gdzie kto mieszka. Z kim sąsiaduje. Bo wiedza o świecie wtedy w Libii i Scytii, tak jak i dziś tu, w północnym Kongu, tworzy się poziomo, horyzontalnie, a nie pionowo, z lotu ptaka, syntetycznie. Znam swoich najbliższych sąsiadów – to wszystko, a oni znają innych, a ci – następnych i tak dojdziemy aż do krańców świata. A kto te wszystkie kawałki pozbiera i ułoży?
Nikt.
One nie dadzą się ułożyć.
Kiedy czyta się u Herodota te ciągnące się stronicami spisy plemion i ich obyczajów, widać, że sąsiedzi dobierają się na zasadzie przeciwieństw. Stąd tyle między nimi wrogości, tyle walk. W szpitaliku doktora Ranke jest podobnie. Ponieważ przy łóżku chorego dzień i noc przebywa cała rodzina, poszczególne klany i plemiona zajmują odrębne pokoje. Chodzi o to, aby każdy czuł się juk u siebie w domu i żeby jedni na drugich nie rzucali czarów.
Dyskretnie próbuję ustalić różnice między nimi. Chodzę po szpitaliku, zaglądam do pokojów, co nie jest trudne, bo w tym wilgotnym i gorącym klimacie wszystko jest pootwierane na prze-strzał. Ale ludzie wyglądają podobnie, są biedni i apatyczni, tylko jeśli przysłuchać się dobrze, można zauważyć, że mówią różnymi językami. Jeżeli się do nich uśmiechnąć – odpowiedzą, ale będzie to uśmiech, który musiał długo przebijać się na powierzchnię twarzy i który pozostanie na niej tylko przez moment.