Jeżeli nawet latami nie sięgałem do Dziejów, pamiętałem o ich autorze. Był postacią kiedyś realną i rzeczywistą, potem na dwa tysiąclecia zapomnianą, a dziś, po tylu wiekach, dla mnie przynajmniej – znowu żywą. Obdarzyłem ją teraz wyglądem i cechami, jakie chciałem jej nadać. Był to już mój Herodot, a przez to, że mój – szczególnie mi bliski, taki, z którym miałem wspólny język i mogłem porozumieć się w pół słowa.
Wyobrażałem sobie, że przychodzi, kiedy jestem nad brzegiem morza, odkłada laskę, wytrzepuje z sandałów piasek i od razu zaczyna rozmowę. Pewnie należy do tych gadułów, którzy polują na słuchaczy, muszą mieć słuchaczy, bez nich usychają, nie potrafią żyć. Są to natury niestrudzonych i wiecznie podekscytowanych pośredników – gdzieś coś widzą, coś słyszą i zaraz muszą to przekazać innym, nie są w stanie nawet na moment zatrzymać tego dla siebie. W tym upatrują swoją misję, to jest ich pasją. Pójść, pojechać, dowiedzieć się i natychmiast rozgłosić to światu!
Jednakże takich zapaleńców nie rodzi się wielu. Przeciętny człowiek nie jest specjalnie ciekaw świata. Ot, żyje, musi jakoś się z tym faktem uporać, im będzie go to kosztowało mniej wysiłku – tym lepiej. A przecież poznawanie świata zakłada wysiłek, i to wielki, pochłaniający człowieka. Większość ludzi raczej rozwija w sobie zdolności przeciwne, zdolność, aby patrząc – nie widzieć, aby słuchając – nie słyszeć. Więc kiedy pojawia się ktoś taki jak Herodot – człowiek owładnięty żądzą, bzikiem, manią poznania, a jeszcze obdarzony rozumem i talentem pisarskim – to fakt taki przechodzi od razu do historii świata!
Jedno cechuje podobnych osobników – to nienasycone istoty jamochłonne, struktury-gąbki, które wszystko łatwo wchłaniają i równie łatwo się z tym rozstają. Niczego nie zatrzymują w sobie na długo, a jako że natura nie znosi próżni, ciągle trzeba im czegoś nowego, ciągle muszą coś chłonąć, uzupełniać, mnożyć, powiększać. Umysł Herodota nie jest w stanie zatrzymać się na jednym wydarzeniu czy na jednym kraju. Coś go ciągle nosi, coś niespokojnie popędza. Fakt, który dziś odkrył i ustalił, już go jutro nie pasjonuje, już musi iść (jechać) gdzie indziej, dalej.
Ludzie tacy, pożyteczni dla innych, są w gruncie rzeczy nieszczęśliwi, ponieważ tak naprawdę są bardzo samotni. Owszem, szukają innych i nawet zdaje im się, że w jakimś kraju czy mieście już znaleźli sobie bliskich, już ich poznali i wszystkiego się o nich dowiedzieli, ale któregoś dnia budzą się i nagle czują, że nic ich z nimi nie łączy, że mogą stąd natychmiast wyjechać, bo raptem widzą, że pociągnął ich i olśnił jakiś inny kraj, jacyś inni ludzie, a zdarzenie, którym jeszcze wczoraj się pasjonowali -zbladło i straciło wszelkie znaczenie i sens.
Tak na dobre do niczego się nie przywiązują, nie zapuszczają głęboko korzeni. Ich empatia jest szczera, ale powierzchowna. Pytanie, który ze znanych krajów najbardziej im się podoba, wprawia ich w zakłopotanie – nie wiedzą, co odpowiedzieć. Który? W jakiś sposób – wszystkie, w każdym jest coś ciekawego. Do którego kraju chcieliby jeszcze wrócić? Znowu zakłopotanie – nigdy nie zadawali sobie takich pytań. Na pewno chcieliby wrócić na drogę, na szlak. Być znowu w drodze – oto, co im się marzy.
Tak naprawdę nie wiemy, co ciągnie człowieka w świat. Ciekawość? Głód przeżyć? Potrzeba nieustannego dziwienia się? Człowiek, który przestaje się dziwić, jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze – uroda życia. Herodot jest tego przeciwieństwem. Ruchliwy, zaabsorbowany, niestrudzony nomada, pełen planów, pomysłów, hipotez. Ciągle w podróży. Nawet kiedy jest w domu {ale gdzie jest jego dom?), to albo właśnie wrócił z wyprawy, albo już przygotowuje się do następnej. Podróż jako wysiłek i dociekanie, jako próba poznania wszystkiego – życia, świata, siebie.
Nosi w myślach mapę świata, zresztą sam ją tworzy, zmienia, uzupełnia. To żywy obraz, ruchliwy kalejdoskop, migocący ekran. Dzieje się na nim tysiąc rzeczy. Egipcjanie budują piramidę, Scytowie polują na grubego zwierza, Fenicjanie porywają dziewczyny, a królowa Kyrenii – Feretime umiera okropną śmiercią: nędznie zginęła - za życia zaroiło się w jej gnijącym ciele robactwo.
Na mapie Herodota jest Grecja i Kreta, Persja i Kaukaz, Arabia i Morze Czerwone. Nie ma ani Chin, ani obu Ameryk, ani Pacyfiku. Brak mu pewności, jaki jest kształt Europy, zastanawia się też nad pochodzeniem samej nazwy. O Europie nikt nie wie na pewno, zarówno co do jej części położonych na wschód, jak i na północ, czy jest oblana morzem; to tylko się wie, że jest tak długa, jak inne dwie części ziemi razem wzięte… Nie mogę się także dowiedzieć imion ludzi, którzy te granice ustalili, i skąd te nazwy wzięli.
Nie zajmuje się przyszłością, jutro – to po prostu kolejne dzisiaj, interesuje go dzień wczorajszy, znikająca przeszłość, boi się, że uleci nam z pamięci, że ją stracimy. A przecież jesteśmy ludźmi, bo opowiadamy historie i mity, tym różnimy się od zwierząt, wspólne dzieje i legendy umacniają wspólnotę, a człowiek może istnieć tylko we wspólnocie, dzięki niej. Jeszcze nie został wymyślony indywidualizm, egocentryzm, freudyzm, to nastąpi dopiero za dwa tysiące lat. Na razie ludzie zbierają się wieczorami przy długim, wspólnym stole, przy ognisku, pod starym drzewem, najlepiej jeśli w pobliżu jest morze, jedzą, piją wino, rozmawiają. W te rozmowy wplecione są opowieści, historie nieskończenie różnorodne, jeśli zjawi się przygodny gość, podróżnik, zaproszą go do stołu. Będzie siedział i słuchał. Nazajutrz powędruje dalej. W nowym miejscu będzie też zaproszony. Scenariusz tych wieczorów powtarza się. Jeśli podróżnik miał dobrą pamięć, a Herodot musiał mieć pamięć fenomenalną, z czasem nagromadzi w niej mnóstwo historii. To było jedno ze źródeł,
z którego czerpał nasz Grek. Innym było to, co zobaczył. Jeszcze innym – to, co pomyślał.
Bywały okresy, kiedy wyprawy w przeszłość pociągały mnie bardziej niż moje aktualne podróże korespondenta i reportera. Działo się to w chwilach zmęczenia teraźniejszością. Wszystko w niej się powtarzało: polityka – przewrotne, nieczyste gry i kłamstwa; życie szarego człowieka – bieda i beznadzieja; podział świata na Wschód i Zachód – ciągle ten sam.
A podobnie jak kiedyś pragnąłem przekroczyć granicę w przestrzeni, tak teraz fascynowało mnie przekraczanie granicy w czasie.
Bałem się, że mogę wpaść w pułapkę prowincjonalizmu. Pojęcie prowincjonalizmu wiążemy zwykle z przestrzenią. Prowincjonalny to ktoś, czyje myślenie ograniczone jest do pewnej marginalnej przestrzeni, której przypisuje on nadmierne, uniwersalne znaczenie. Ale T.S. Eliot ostrzega przed innym prowincjonalizmem – nie przestrzeni, lecz czasu. „W naszej epoce – pisze w eseju o Wergiliuszu w 1944 roku – kiedy ludzie skłonni są bardziej niż kiedykolwiek mylić mądrość z wiedzą, a wiedzę z informacją i usiłują rozwiązać problemy życiowe w terminach techniki, rodzi się nowa odmiana prowincjonalizmu, która zapewne prosi się o inną nazwę. Jest to prowincjonalizm nie przestrzeni, ale czasu; dla niego historia to jedynie kronika ludzkich wynalazków, które swoje odsłużyły i zostały wyrzucone na śmietnik; dla niego świat jest wyłącznie własnością żyjących, w której umarli nie mają żadnego udziału. Tego rodzaju prowincjonalizm niesie ze sobą tę groźbę, że my wszyscy, wszystkie ludy planety, możemy stać się prowincjonalni, a ci, którym się to nie podoba, mogą tylko zostać pustelnikami".