Są więc prowincjusze przestrzeni i prowincjusze czasu. Każdy globus, każda mapa świata pokazuje tym pierwszym, jak są w swoim prowincjonalizmie zagubieni i zaślepieni, podobnie jak każda historia, w tym – każda strona Herodota, pokazuje tym drugim, że teraźniejszość istniała zawsze, bo historia jest tylko nieprzerwanym ciągiem teraźniejszości, a najbardziej odległe dzieje były dla ludzi wówczas żyjących ich najbliższym sercu dniem dzisiejszym.
Aby się przed prowincjonalizmem czasu uchronić, wyprawiałem się w świat Herodota. Mój doświadczony, mądry Grek był mi przewodnikiem. Wędrowaliśmy razem latami. I choć najlepiej podróżuje się samemu, myślę, że nie przeszkadzaliśmy sobie – dzieliła nas odległość dwóch i pól tysiąca lat i jeszcze inny rodzaj dystansu, biorący się z mojego poczucia respektu -bo choć w stosunku do innych Herodot był zawsze prosty, życzliwy i łagodny, zawsze miałem poczucie, że obcuję z olbrzymem.
W ten sposób moje podróże miały podwójny wymiar: odbywały się jednocześnie – w czasie (do starożytnej Grecji, Persji, do Scytów) i w przestrzeni (bieżąca praca w Afryce, Azji, Ameryce Łacińskiej). Przeszłość istniała w teraźniejszości, oba te czasy łączyły się, tworząc nieprzerwany strumień historii.
Ale czy robiłem słusznie, próbując uciekać w historię? Czy miało to jakiś sens? Przecież w końcu odnajdujemy w niej to samo, przed czym zdawało nam się, że zdołamy uciec.
Herodot jest uwikłany w pewien nierozwiązywalny dylemat: z jednej strony poświęca życie staraniom, żeby zachować prawdę historyczną, aby dzieje ludzkości nie zatarły się w pamięci, z drugiej – w jego dociekaniach głównym źródłem nie jest historia rzeczywista, ale historia opowiedziana przez innych, a więc taka, jaka im się wydawała, a więc selektywnie zapamiętana i później intencjonalnie przedstawiona. Słowem, nie jest to historia obiektywna, ale taka, jaką jego rozmówcy chcieliby, aby była. I z tej rozbieżności nie ma wyjścia. Możemy ją próbować zmniejszać lub łagodzić, ale nigdy nie osiągniemy stanu doskonałego. Nieusuwalny będzie ten czynnik subiektywny, jego deformująca obecność. Nasz Grek zdaje sobie z tego sprawę i dlatego stale się zastrzega: „jak mi mówią", „jak utrzymują", „różnie to przedstawiają" itd. Dlatego, w sensie idealnym, nigdy nie mamy do czynienia z historią rzeczywistą, ale zawsze z opowiedzianą, z przedstawioną, z taką, jaka – jak ktoś utrzymuje – była; taką, w jaką ktoś wierzy.
Ta prawda jest może największym odkryciem. Herodota.
Do Halikarnasu, w którym kiedyś urodził się Herodot, dopłynąłem z wyspy Kos małym stateczkiem. W połowie drogi wiekowy, milczący marynarz zdjął z masztu flagę grecką i wciągnął turecką. Obie były zmięte, wyblakłe i postrzępione.
Miasteczko leżało w głębi błękitno-zielonej zatoki, pełnej bezczynnych o tej jesiennej porze jachtów. Policjant, zapytany o drogę do Halikarnasu, poprawił mnie – do Bodrum, bo tak się teraz po turecku nazywa to miejsce. Był wyrozumiały i uprzejmy. W tanim i małym hoteliku przy nabrzeżu chłopak w recepcji miał zapalenie okostnej i tak straszliwie spuchniętą twarz, iż bałem się, że za moment materia rozerwie mu policzek na strzępy. Na wszelki wypadek stałem w pewnej od niego odległości. W mizernym pokoiku na piętrze nic się nie domykało, ani drzwi, ani okno, ani szafa, co sprawiało, że od razu poczułem się swojsko, w otoczeniu znanym mi od lat. Na śniadanie dostałem pyszną turecką kawę z kardamonem, pite, kawałek koziego sera, cebulę i oliwki.
Poszedłem główną, wysadzaną palmami, krzewami fikusa i azalii, ulicą miasteczka. W jednym miejscu, na brzegu zatoki, rybacy sprzedawali swój poranny połów. Na długim, ociekającym wodą stole, chwytali skaczące po blacie ryby, rozbijali im odważnikiem głowy, błyskawicznie patroszyli wnętrzności i zamaszystym ruchem wrzucali je do zatoki. W tym miejscu kłębiły się ryby, które polowały na rzucane do wody odpady. Nad ranem rybacy zagarniali je do sieci i rzucali na oślizgły stół – prosto pod nóż. W ten sposób natura, pożerając własny ogon, żywiła siebie i ludzi.
W połowie drogi, na wysuniętym cyplu, na wysokim wzniesieniu, stoi zbudowany jeszcze przez krzyżowców zamek św. Piotra. Mieści się w nim dość niezwykłe Muzeum Archeologii Podwodnej. Pokazują tam to, co nurkowie znaleźli na dnie Morza Egejskiego. Rzuca się w oczy wielka kolekcja amfor. Amfory są znane od pięciu tysięcy lat. Pełne wyszukanej gracji, smukłe, o łabędzich szyjach, łączyły wytworny kształt z wytrzymałością i odpornością materiału – wypalonej gliny i kamienia. Przewożono w nich oliwę i wino, miód i ser, zboże i owoce, a krążyły po całym antycznym świecie – od Słupów Heraklesa po Kolchidę i Indie. Dno Morza Egejskiego jest usiane skorupami amfor, ale jest tam. też pełno amfor całych, może nadal wypełnionych oliwą i miodem, zalegających półki podmorskich skał
albo zagrzebanych w piasku, na podobieństwo przyczajonych, znieruchomiałych stworów.
Ale to, co wydobyli nurkowie, to tylko cząstka zatopionego świata. Podobnie jak ten, na którym dziś żyjemy, i ów, w głębinach morskich, jest różnorodny i bogaty. Są tam zatopione wyspy, a na nich zatopione miasta i wioski, porty i przystanie. Świątynie i sanktuaria, ołtarze i posągi. Są zatopione okręty i mnóstwo łodzi rybackich. Żaglowce kupców i czyhające na nich statki piratów. Na dnie leżą galery Fenicjan, a pod Sala-miną – wielka flota Persów – duma Kserksesa. Nieprzeliczone tabuny koni, stada kóz i owiec. Lasy i pola uprawne. Winnice i gaje oliwne.
Świat, który znał Herodot.
Co mnie jednak najbardziej przejęło, to ciemne pomieszczenie, tajemnicze niczym mroczna pieczara, w którym na stołach, w gablotach, na półkach leżą wydobyte z dna morza, podświetlone przedmioty szklane – czarki, miseczki, dzbaneczki, flakoniki, kielichy. Nie widać tego od razu, gdy sala jest jeszcze otwarta i do wnętrza wpada dzienne światło. Dopiero kiedy zamkną drzwi i zrobi się ciemno, kustosz przekręca kontakt. We wszystkich naczyńkach zapalają się żaróweczki, kruche, matowe szkło ożywa, zaczyna się mienić, jaśnieć, pulsować. Stoimy w głębokich, gęstych ciemnościach, jakbyśmy byli na dnie morza, na uczcie Posejdona, którego postać oświetlają, trzymając nad głowami lampki oliwne, asystujące mu boginie.
Stoimy w ciemności, otoczeni światłem.
Wróciłem do hotelu. W recepcji na miejscu zbolałego chłopaka stała młoda, czarnooka dziewczyna, Turczynka. Na mój widok zrobiła minę, w której profesjonalny uśmiech mający zachęcać i kusić turystów powściągany był przez nakaz tradycji, aby wobec obcego mężczyzny zachować poważną i obojętną twarz.