Выбрать главу

3

Móri długo siedział skulony w ciasnym pomieszczeniu. Czuł, jak od potu włosy i ubranie lepią mu się do ciała. Berengaria na całe szczęście zasnęła, dzięki temu przynajmniej na jakiś czas ma spokój. Biedna dziewczyna! Armas leżał jak przedtem, nieprzytomny, a Móri nie mógł nic dla niego zrobić. Dookoła panowała ciemność jak w grobie.

Gdzie się znaleźli? Co się wokół nich dzieje? I jaki jest powód tej straszliwej ciszy? Dlaczego nikt nie przybywa im na ratunek?

Móri, czarnoksiężnik, nie był w stanie nawiązać z nikim kontaktu i tego już żadną miarą nie potrafił zrozumieć. Przecież wzywał wszystkich obdarzonych zdolnościami telepatycznymi, a nie doczekał się ani jednej odpowiedzi. Nie odezwały się nawet duchy.

Raz tylko coś wyłapał, ale nie czuł się na siłach orzec, czy to było naprawdę, czy też tak tylko mu się wydawało. Pospiesznie jednak przesłał wiadomość, że wszyscy żyją, na więcej zabrakło mu czasu, bo zaraz i te prawie niesłyszalne sygnały zamarły.

Od tamtej pory nic się nie wydarzyło.

Usiłował sam siebie wprowadzić w stan letargu, by czas mu szybciej płynął, zaraz jednak uznał, że nie ma do tego prawa. Przecież tych dwoje młodych go potrzebuje.

Gdybyż tylko mógł na trochę zasnąć! Starał się zapaść w drzemkę.

I wtedy nagle wszystkie jego zmysły się wyostrzyły.

Dolg?

Dlaczego w takiej chwili pomyślał o synu? Dolg przecież był bezpieczny, przebywał gdzieś na niegroźnych obszarach polarnych.

Móri nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że chłopiec jest blisko. Jakby znajdował się w powietrzu na zewnątrz tego przeklętego pomieszczenia, w którym ich upchnięto, a zarazem tkwił tuż przy nich. A to przecież niemożliwe, absolutnie niemożliwe.

Móri skupił się na przesyłaniu Dolgowi myśli.

Lecz telepatia, którą zwykle się posługiwali, zawiodła. Czyżby te masywne ściany uniemożliwiały wszelkie przekazywanie myśli? A tu, wewnątrz, przecież syna nie było, jego obecność to tylko złudzenie, jedynie gorące życzenie Móriego.

Mimo wszystko jednak czuł, że chłopiec znajduje się w pobliżu.

Móri wystraszył się nie na żarty. Co też przydarzyło się synowi? Bez względu na to, jak niezwykłym był człowiekiem, nie miał jednak zdolności przemieszczania się z siłą myśli i światła.

Nie, wszystko to muszą być jedynie urojenia.

Móri oparł głowę o ścianę, starając się zapaść w sen.

Ale myśli nie chciały mu dąć spokoju. Co się stało z Dolgiem?

I co się działo z nimi?

Wreszcie zapadł w niespokojną drzemkę. W wirujących snach ujrzał blisko jakąś twarz, badawczo spoglądające surowe oczy i usłyszał szept: „Nie można wykorzystać, nic można. Nie przyniesie żadnego pożytku”. Echo tego szeptu długo rozbrzmiewało mu w głowie, potem jednak ową twarz zastąpiły jakieś inne, nierzeczywiste obrazy.

Kiedy się zbudził, stwierdził, że Armas zniknął.

Odpowiedzialni za nadzór nad pozaziemską istotą oficerowie zrobili się wprost bez umiaru chętni do współpracy.

O, tak, oczywiście, słyszeli o tym, że Ziemia rozkwitła i ludzie stali się weselsi i życzliwsi wobec siebie, a zwłaszcza wobec zwierząt.

Do takiego skomponowania eliksiru, by po jego zażyciu nikt nie miał już ochoty dręczyć zwierząt, przyczynili się wszyscy z grupy Poszukiwaczy Przygód, zasypując Madragów błaganiami. Madragowie zapewnili, że przyjazny stosunek do zwierząt to nieodzowna cecha każdego dobrego człowieka, obiecali jednak, że nad tym szczegółem popracują jeszcze staranniej. Poszukiwacze Przygód mogli więc być spokojni.

Oficerów zafrapował wygląd Marca. Sądzili, że za sprawą takiego właśnie mężczyzny, w połowie bóstwa, a w połowie człowieka, mogła się dokonać owa cudowna przemiana, której uległy wszystkie żywe stworzenia na Ziemi.

Popełnili jednak błąd, bo przecież główne zasługi w tej kwestii należało przypisać dość niesamowicie wyglądającym Madragom, lecz istot takich jak ludzie bawoły ci oficerowie nie potrafili sobie chyba nawet wyobrazić.

– Ach, tak, a więc to wasze dzieło! – westchnęli zachwyceni i, niewiele się zastanawiając, pozwolili Indrze i Marcowi zabrać ze sobą Armasa. Już wcześniej stwierdzili, że właściwie można go uznać za martwego i instrumenty niezbędne do przeprowadzenia sekcji leżały już naszykowane. Chętnie by przynajmniej zbadali, z czego jest zrobiony.

– Ale powiedzcie nam chociaż – zaczął jeden z wojskowych – skąd on się tu wziął?

– No, w każdym razie nie jest to na pewno istota pozaziemska – natychmiast odpowiedziała Indra. – Można raczej nazwać go istotą wewnątrzziemską.

– Z czasem poznacie odpowiedzi na wszystkie pytania – czym prędzej zapewnił Marco, zanim Indra zdążyła jeszcze bardziej skomplikować całą sytuację.

Oficerowie pożyczyli im nawet jeepa, którym mogli przewieźć Armasa. Proponowali także dalszą pomoc, ale przybysze z Królestwa Światła serdecznie podziękowali, twierdząc, że mają całkiem niedaleko i że niedługo zwrócą pojazd.

Wojskowi stali się uosobieniem dobrej woli.

Marco i Indra ogromnie cierpieli, widząc, jak strasznie pokaleczony jest Armas. Ram pomógł im go przenieść do gondoli, a Indra złamała chyba wszelkie przepisy dotyczące ograniczenia prędkości, pragnąc jak najszybciej oddać jeepa wojskowym. Potem całą powrotną drogę do gondoli przebyła biegiem.

W tym czasie Marco i Ram zajęli się zbadaniem Armasa.

– Wracamy do bazy w Boliwii – postanowił Ram i siadł przy pulpicie sterowniczym.

– A co z nim? Co mu się stało? – pytała Marca Indra, gdy gondola wzniosła się nad ziemią.

– Przyjrzeliśmy się trochę jego obrażeniom. Wygląda na to, że zrzucono go na ziemię z dużej wysokości. Żaden człowiek nie przeżyłby takiego upadku, lecz Armas jest przecież w części Obcym.

– I to w niemałej – mruknęła Indra. – W połowie człowiekiem, w jednej czwartej Obcym i w jednej czwartej Lemuryjczykiem.

– Nie powtarzaj tego głośno przy jego ojcu!

– A trzeba też pamiętać, że Święte Słońce również go zahartowało i niemal zapewniło mu nieśmiertelność. Co możemy teraz dla niego zrobić?

Marco zastanowił się.

– Tutaj niewiele. Sam chciałbym się zająć jego leczeniem, ale muszę przebywać albo w moim pałacu, albo też w tym nie mającym sobie równych szpitali w Sadze. Opuszczam was teraz, Indro. Zabiorę Armasa do Królestwa Światła.

Jego słowa wywołały takie wrażenie, jak gdyby ściana, o którą się opierali, rozsypała się w gruzy. Ani Indra jednak, ani Ram nie protestowali. Wiedzieli, że oboje potrzebni są tutaj, na powierzchni Ziemi, by dokończyć spryskiwania jej eliksirem i by dalej szukać zaginionej dwójki, Móriego i Berengarii.

– Strażnicy na Grenlandii mieli rację – powiedział Marco. – Istnieje wyraźny związek między pojawieniem się tego samolotu, który zaatakował naszych przyjaciół, i ich zniknięciem. Wspólnym mianownikiem jest duża wysokość.

Indra bez większej nadziei w głosie poprosiła:

– Daj nam znać, gdy tylko się ocknie! Może będzie mógł nam coś powiedzieć?

– Oczywiście, on przecież może nas zaprowadzić do Móriego – odparł Marco, lecz również w jego głosie zabrakło otuchy.

– Mimo wszystko nie mogę tego pojąć – wybuchnęła Indra zirytowana. – Gondola! Dlaczego nikt nie widział nigdzie ich gondoli? To, że ludzi można gdzieś upchnąć, rozumiem, ale przecież gondola Móriego miała dość znaczne rozmiary, prawda?

– Owszem, była dostatecznie duża, by dało się ją zobaczyć z odległości wielu kilometrów. Z powietrza – odparł Ram. – Nie mówiąc już o ekranach naszych radarów.

Milczeli. Patrzyli na Armasa, a Indrze znów przypomniała się, nie wiadomo dlaczego, baśń o Śpiącej Królewnie. Biała jak śnieg, czerwona jak krew i czarna jak heban. Patrzyła na białą twarz Armasa, okoloną kruczoczarnymi włosami, i krew sączącą się z niezliczonych ran.