Выбрать главу

Dziewczyna podobna była do kogoś, kogo już widział. Ale nie był w stanie sobie przypomnieć, do kogo. Na próżno wytężał mózg.

– Jak miło, że wróciłeś, Marco! W Królestwie Światła ogromnie za tobą tęskniliśmy.

– Dziękuję. Znasz więc moje imię?

– Jak mogłabym go nie znać? Przecież ciebie znają wszyscy, dobrze wiesz.

Popatrzyła na niego z żartobliwym uśmiechem. Marco poczuł się nim niemal oślepiony.

– A ty jak masz na imię?

– Ty możesz mnie nazywać Victoria, ale nie wszystkim wolno tak do mnie mówić.

Marco zerknął na nią z ukosa, kiedy odchodzili od kwiatowej rabaty. On, który nigdy nie traktował kobiet jak kobiety, poczuł nagłe zaufanie do tej panny z rodu elfów. Oczywiście ona była kobietą, czuł jednak, że coś ich łączy. Jakieś niewymuszone koleżeństwo, nić wzajemnego zrozumienia. Mogli się sobie nawzajem zwierzyć bez lęku, że druga strona zdradzi.

Dziewczyna nie mogła być elfem czystej krwi, była na to zbyt wysoka, chociaż właściwie elfy mogą mieć przeróżne rozmiary, od maleńkiej Fivrelde poczynając, a kończąc na olbrzymich elfach górskich. Nie, to raczej kolor jej włosów i karnacja, ciemniejsze niż zwykle u elfów, wskazywały na obcą domieszkę. Poza tym miała wszelkie cechy charakterystyczne dla elfów.

Rozbawiła go jej promienna radość, gdy stali nachyleni nad rabatą. Wylał kropelkę eliksiru i przyglądali się, jak roślinki się prostują, jak goją się ich rany, a kwiaty robią jeszcze wspanialsze.

Wiedzę dziewczyna miała niewielką, lecz widać było, że chętnie się uczy. Zasypała go pytaniami o najprzeróżniejsze rzeczy, takie jak na przykład dlaczego kijanki nie potrafią fruwać i jak można zostać członkiem Wielkiej Rady. Marco lubił odpowiadać i nauczać, miał tylko nadzieję, że nie przemawia jak stary mędrek.

Bardzo niechętnie rozstał się z Victorią, a kiedy gondola uniosła się w powietrze, dziewczyna długo machała mu ręką i uśmiechała się szelmowsko.

On także jej pomachał, lecz ten uśmieszek zasiał w jego sercu niepewność.

6

Armas leżał nafaszerowany rozmaitymi medykamentami, uśmierzającymi ból i działającymi usypiająco. Zapadłszy w półsen, powrócił pamięcią do jakiegoś dziwacznego ciasnego pomieszczenia. Wydawało mu się, że przez cały czas był całkowicie nieprzytomny, tak jednak być nie mogło, teraz bowiem powróciły wspomnienia duchoty, zimnego potu i bólu, pełnych złości narzekań Berengarii i Móriego, który wśród iście grobowych ciemności starał się ją uspokoić.

Mogło to być wspomnienie zaledwie jakiegoś przelotnego momentu, więcej bowiem nie pamiętał, tylko taki obrazek i nic poza tym.

Muszę ratować Berengarię, pomyślał zamroczony, kręcąc się w szpitalnym łóżku. Muszę ją ratować, Móriego także, lecz on lepiej sobie poradzi. Czarnoksiężnik jest silny, da sobie radę.

No ale Berengaria, ta nieszczęsna dziewczyna… Czy ktoś o tak niezwykłej urodzie ma zginąć? Czy jej złośliwe, cięte odpowiedzi muszą zamilknąć na zawsze? Naprawdę miałaby już więcej nie istnieć?

Muszę spieszyć jej na ratunek, nie mogę tak tu leżeć!

Oczywiście dziewczyna była też prawdziwym utrapieniem, łaziła za mną, przekonana, że ulegnę jej niezwykłemu urokowi. Jak można być tak głupim? Przecież ona ani trochę nie jest w moim typie! Te jej zmienne nastroje… Okropna z niej gaduła, kokietka i…

Móri twierdził, że tak było dawno temu, że ona się już teraz zmieniła. Phi, ani trochę w to nie wierzę!

Nagle pojawiło się nieprzyjemne wspomnienie. Móri czy też ktoś inny, nie pamiętał kto, powiedział, że Berengaria ani trochę się już nie interesuje Armasem, że tamten czas dawno przeminął i dziewczyna zwróciła teraz oczy w zupełnie inną stronę.

E tam, powiedzieli tak tylko po to, żeby się z nim droczyć. Przecież on doskonale wie, kim się interesuje Berengaria. Niestety, aż za dobrze.

Głupia dziewczyna! Jest jak kamień u szyi, którego nigdy nie zdoła się pozbyć!

Czy on nie zazna już spokoju?

Armas ze szpitalnego łóżka patrzył na górującego nad nim surowego ojca. Strażnik Góry przemawiał do niego poważnym tonem:

– Ogromnie się cieszymy, Armasie, z tego, że cię odzyskaliśmy, właściwie byłeś już po drugiej stronie. Matka przesyła ci pozdrowienia, ona nie chcia… nie mogła przyjść teraz ze mną.

Bardzo zmartwiło to Armasa. Matka, miła, prosta Fionella, zawsze pełniła funkcję resora, łagodzącego twarde wymagania stawiane przez ojca. A skoro matka nie chciała teraz przyjść…

Strażnik Góry, potężny władczy mężczyzna, wyprostował się. Nie był prawdziwym Obcym, tak jak Faron czy Erion, gdyż jego krew przemieszana była z krwią Lemuryjczyków. Mimo to jednak uważano go za Obcego, w dodatku na tyle wysoko urodzonego, by otrzymał pozwolenie na zamieszkanie na ich zewnętrznych obszarach, tam gdzie również znalazły miejsce dla siebie zwierzęta z powierzchni Ziemi, którym groziło wyginięcie. Krew Lemuryjczyków przedostała się w jego geny już dawno temu i od tamtej pory w jego drzewie genealogicznym znajdowali się wyłącznie Obcy.

Armas doskonale znał własne pochodzenie. Ojciec, podobnie jak inni pół – Obcy, otrzymał zlecenie, by wymieszać swoją krew z ludzką na Ziemi i dzięki temu zapewnić ludzkości wyższą inteligencję oraz inne wartościowe cechy.

W pewną czarodziejską noc Strażnik Góry rzucił urok na pokojówkę księżnej Theresy, Fionellę, i spłodził z nią dziecko. Ku własnemu zdziwieniu jednak zakochał się na zabój w tej prostej młodej dziewczynie i zabrał ją ze sobą do Królestwa Światła. Nie takie wprawdzie miał plany, lecz małżeństwo okazało się ze wszech miar szczęśliwe. Armas podejrzewał, że to w dużym stopniu zasługa jego matki. Ona zawsze potrafiła wszystko wygładzić, była łagodna i życzliwa, ojciec zaś naprawdę ją kochał. Niestety, niekiedy przeżywała też ciężkie chwile, zwłaszcza w kwestii wychowania Armasa wychodziły na jaw surowe zasady męża i jego ogromne ambicje w stosunku do syna.

Armas więc zastanawiał się teraz, o czym to pragnie rozmawiać z nim ojciec. Z jakiegoś powodu czuł się niespokojny.

Strażnik Góry wydawał się potężniejszy niż kiedykolwiek, gdy patrzyło się na niego z perspektywy szpitalnego łóżka.

– Synu, znalazłem dla ciebie naprawdę godną żonę.

Armas zdrętwiał. Co też teraz będzie?

– Jesteś obdarzony wieloma wyjątkowymi zdolnościami, Armasie. Jesteś dobrym reprezentantem nas, Obcych, starszyzna dawno temu już zezwoliła ci na małżeństwo z prawdziwą kobietą z rodu Obcych.

Armas nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa.

– Zawarłem więc już umowę z jej ojcem, jednym z tych, którzy byli nieobecni, gdy Marco przeprowadzi! zabieg na skórze prawdziwych Obcych tak, by mogli wszędzie się swobodnie poruszać. Dlatego też wciąż nosi maskę, taką w jakiej po raz pierwszy ujrzałeś Farona…

Armas pokiwał głową. Dalej, do rzeczy, pomyślał.

– Obiecał ci swoją córkę, to naprawdę fantastyczna dziewczyna, zapewniam.

– Czy nie może teraz poprosić Marca, żeby zajął się jego skórą? – spytał syn, próbując się ratować podjęciem jakiegoś mało istotnego tematu. Nie bardzo mu się podobało, że rozmowa przybrała taki obrót.

– No, oczywiście, ale Marco przecież aż do tej pory przebywał na powierzchni Ziemi – odparł lekko poirytowany Strażnik Góry. – Lekarze mówią, że możesz już dzisiaj zostać wypisany, zabiorę cię stąd po południu i wtedy będziesz mógł poznać swoją narzeczoną. Nie rozczarujesz się, zapewniam.

Armas nareszcie zrozumiał, na co się zanosi.

– Ale przecież ja kocham inną i właśnie z nią chcę się ożenić!

Strażnik Góry ściągnął brwi. O, to zły znak, szkoda, że nie ma matki!