– Przepraszam, że przerwałam tę imprezę pożegnalną, ale kiedy rozmawialiśmy, przejeżdżał tędy czarny tahoe.
– Wygląda na to, że wilki się zbierają – odrzekł Paul. Skręcił w drogę wylotową z miasteczka i zerknął w lusterko. – Nie mamy jednak ogona.
Spotkali tylko kilka pojazdów, za granicami miasteczka jednopasmowa szosa była pusta. Wiła się przez gęste sosnowe lasy i wznosiła stopniowo na wysoki morski brzeg. Po jednej stronie mieli drzewa, po drugiej głęboką przepaść.
Około trzech kilometrów za miasteczkiem Gamay obejrzała się.
– Aha – powiedziała.
Paul rzucił okiem w lusterko i zobaczył zbliżającego się czarnego tahoe.
– Musieli czekać na bocznej drodze, aż ich miniemy.
Gamay sprawdziła zapięcie pasa.
– Dobra, pokaż im, co potrafisz.
Paul spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Zdajesz sobie sprawę, że jedziemy sześciocylindrowym sedanem rodzinnym o połowę mniejszym i lżejszym od tamtego czarnego potwora za nami?
– Do jasnej cholery, Paul, nie bądź taki dokładny! Wyobraź sobie, że jesteś piratem drogowym z Massachusetts. Po prostu wciśnij gaz do dechy.
– Tak jest, proszę pani – odrzekł pokornie Trout.
Wdepnął pedał do oporu. Samochód przyspieszył do przyzwoitej szybkości stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Tahoe z łatwością utrzymywał tę prędkość. Paulowi udało się wycisnąć z silnika jeszcze dziesięć kilometrów, ale ścigający ich samochód zbliżał się.
Zaczęła się seria zakrętów odpowiadających konturom nadbrzeżnych wzgórz. Wypożyczony sedan nie był autem sportowym, jednak na łukach lepiej trzymał się drogi niż wielki tahoe.
Ścigający zostawali w tyle, ale Trout jeszcze się nie cieszył. Nie odrywał wzroku od drogi, mocno trzymał kierownicę i jechał z szybkością zbliżoną do granicy utraty panowania nad samochodem. Wiedział, że wystarczy trochę piasku, kamień lub błąd w ocenie sytuacji, żeby wypadli z zakrętu i zginęli.
Gamay obserwowała tahoe i informowała Paula na bieżąco. Opony sedana piszczały przy każdej zmianie kierunku. Trout kontrolował sytuację. Utrzymywał szybkość stu, stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Wyskoczył na długą prostą idącą w dół i zobaczył coś nieprawdopodobnego.
Zza wielkiego głazu wyjechał czarny tahoe. Paul pomyślał przez moment, że goniący wyprzedzili ich jakimś skrótem.
– Są dwa! – krzyknęła Gamay. – Chcą nas wziąć między siebie.
Tahoe z przodu blokował przejazd. Samochód z tyłu zbliżył się szybko. Paul próbował wyprzedzić pierwszego tahoe, ale ilekroć skręcał na pas ruchu z przeciwnego kierunku, tamten zajeżdżał mu drogę. Zaczął hamować, żeby uniknąć zderzenia. Ścigający ich tahoe uderzył w tylny zderzak sedana, wgniótł go do bagażnika.
Trout gwałtownie skontrował kierownicą i udało mu się uniknąć obrócenia auta. Tahoe znów zaatakował. Rozszedł się zapach benzyny z przedziurawionego zbiornika paliwa. Gdy spróbował zrobić to po raz trzeci, Gamay zdążyła ostrzec Paula.
– W prawo! – krzyknęła.
Paul skręcił w prawo i tahoe tylko drasnął jego zderzak.
– Zrezygnowali – powiedziała Gamay, gdy przeciwnicy przerwali tę zabawę.
– Pewnie nie na długo – odparł Paul.
– Więc trzeba coś zrobić. W wypożyczalni samochodów będą się zastanawiali, dlaczego ich auto ma tylko metr długości. O, cholera, znów nadjeżdża. W lewo!
Trout szarpnął kierownicę. Samochód zjechał na przeciwny pas i Paulowi zjeżyły się włosy na głowie. Szosa ostro skręcała w prawo. Przeciwnicy mogli ich blokować do ostatniej chwili. Tahoe z przodu zasłaniałby łuk drogi. Potem zwolniłby i skręcił, a samochód z tyłu zepchnąłby ich z klifu.
Paul zawołał do Gamay, żeby się mocno trzymała. Zacisnął spocone dłonie na kierownicy. Przestał myśleć o czymkolwiek, zdał się tylko na instynkt i czujnie obserwował widok w lusterku wstecznym.
Samochód z tyłu zaczął przyspieszać. Kiedy był kilkadziesiąt centymetrów od jego bagażnika, Paul szarpnął kierownicę w prawo.
Sedan wpadł na miękkie, piaszczyste pobocze i wjechał na skarpę powyżej szosy, jak samochód wyścigowy na wirażu toru. Przebijał się przez gąszcz krzaków i małych drzew. Gałęzie zgrzytały o karoserię.
Tahoe przemknął z jego lewej strony. Rozległ się przeraźliwy pisk opon i huk. Samochód ścigających przeciwników uderzył w tył pojazdu blokującego przejazd. Oba tahoe sczepiły się zderzakami. Pierwszy próbował skręcić, ale rozpędzona masa drugiego samochodu spychała go z drogi. Złączone pojazdy wystrzeliły z klifu niczym pociski z procy i runęły w głęboką przepaść.
Trout miał swoje problemy. Skarpa skręcała wzdłuż krzywizny szosy, a samochód pędził prosto. Poszybował w powietrzu i Paul stracił nad nim kontrolę. Siła odśrodkowa przycisnęła go do drzwi. Sedan wylądował pod kątem, zawieszenie nie wytrzymało i rozległ się odgłos jak na złomowisku. Paul spróbował zerknąć na żonę, ale eksplodowały poduszki powietrzne i zobaczył tylko biały plastik.
Potem zapadła ciemność.
16
– Witamy z powrotem w Thorshavn, panie Austin – powiedział recepcjonista w hotelu Hania. – Mam nadzieję, że udała się panu wyprawa na ryby.
– Tak, dziękuję. Trafiłem na niezwykłe okazy.
Recepcjonista wręczył Austinowi klucz i kopertę.
– Ten list przyszedł dzisiaj.
Austin otworzył kopertę i przeczytał wiadomość, napisaną starannie na firmowym papierze hotelowym: Jestem w Kopenhadze. Mieszkam w hotelu Palace. Czy zaproszenie na kolację nadal aktualne? Therri.
Austin uśmiechnął się na wspomnienie jej fascynujących oczu i melodyjnego głosu. Musi pamiętać, żeby zagrać na loterii. Chyba zaczyna mu sprzyjać szczęście. Na hotelowej papeterii napisał odpowiedź: Może dziś wieczorem w Tivoli? Złożył kartkę, dał recepcjoniście i poprosił o wysłanie wiadomości.
– Mógłby pan spróbować zarezerwować mi pokój na dziś w hotelu Palace?
– Oczywiście, panie Austin. Przygotuję panu rachunek.
Austin poszedł do swojego pokoju, wziął prysznic i ogolił się. Kiedy wycierał się ręcznikiem, zadzwonił telefon. Recepcjonista zawiadomił, że zrobił rezerwację w Palace i pozwolił sobie anulować wcześniejszą w hotelu przy lotnisku. Austin spakował się i zadzwonił do Jorgensena. Profesor właśnie prowadził wykład, więc Kurt zostawił wiadomość, że chciałby się z nim później spotkać. Przekazał, że leci do Kopenhagi i czeka na odpowiedź w hotelu Palace.
Austin dał recepcjoniście duży napiwek, potem złapał helikopter kursujący wahadłowo między Thorshavn a portem lotniczym Vagar i wsiadł do samolotu Atlantic Airways do Kopenhagi. Po przylocie na miejsce dojechał taksówką lotniskową do Radhuspladen, głównego placu miasta. Minął pomnik Hansa Christiana Andersena i tryskające fontanny i doszedł do okazałego, starego hotelu Palace z widokiem na ruchliwy plac. Czekały na niego dwie wiadomości. Jedna była od Therri: Tivoli to jest to! Do zobaczenia o szóstej. Drugą zostawił profesor Jorgensen. Przekazał, że będzie całe popołudnie w swojej pracowni.
Austin wrzucił swój worek marynarski do pokoju i zadzwonił do profesora, że już jedzie. Kiedy wychodził z hotelu, przyszło mu do głowy, że golf i dżinsy nie są odpowiednie na wieczorną randkę z piękną kobietą. Wstąpił do sklepu z męską odzieżą w pasażu handlowym i z pomocą doświadczonego sprzedawcy szybko wybrał to, czego potrzebował.
Z głównego placu miasta dojechał taksówką do kampusu Uniwersytetu Kopenhaskiego. Pracownia Biologii Morskiej należała do Instytutu Zoologii. Dwupoziomowy budynek z cegły otaczały trawniki. W klitce profesora z braku miejsca stało tylko biurko z komputerem i dwa krzesła. Wszędzie piętrzyły się stosy papierów, na ścianach wisiały mapy morskie i wykresy.