A gdyby kopalnia nie ponosiła strat, nie miałaby długów, którymi może handlować, nie byłoby umorzeń, nie miałyby więc z czego żyć spółki dające zarobek zawodowym związkowcom, albo, o zgrozo, mogłoby się okazać, że w ogóle są psu na buty potrzebne wszystkie te ponadkopalniane biurokratyczne struktury, zjednoczenia czy kompanie węglowe, dające z kolei zarobek partyjnym nomenklaturom. Gdyby węgiel nie przynosił strat, Rzeczpospolita nie pakowałaby w górnictwo miliardów, a gdyby nie te miliardy, jeszcze by się mogło okazać, że wydobycie tony węgla wcale nie musi kosztować aż 140 złotych. Że może nawet jesteśmy w stanie wydobywać węgiel po cenach zbliżonych jak w innych krajach i nawet sprzedawać go bez dopłat. I nawet, Boże uchowaj, okazałoby się, że górnictwo zamiast kulą u nogi i kotwicą, może być dla gospodarki napędem!
Kilka miesięcy przed tym, jak usiadłem do pisania niniejszej książki, obliczano, że w polskim górnictwie na 20 pracowników pod ziemią przypada jeden prezes. Jak to wygląda w tej chwili, nie mogę sprawdzić, bo akurat trwa kolejna reorganizacja. Ale jestem dziwnie spokojny, jeszcze nie było w dziejach III RP takiej reorganizacji, po której zatrudnienie, zwłaszcza na stanowiskach kierowniczych, by zmalało. Powiedzmy sobie szczerze; wyrzucenie na bruk pięciu, dziesięciu, czy nawet pięćdziesięciu tysięcy górników, którym straszy się u nas takich, co ośmielają się podważać sens wydawania na górnictwo tak wielkich pieniędzy – to jeszcze pikuś. To by się jakoś przeżyło. Ale wyrzucić z gabinetów tylu prezesów, z których przecież każdy jest czyimś kumplem, kogoś wspiera, pod kogoś jest podwieszony, który komuś wyświadczył jakieś przysługi i sam ma prawo oczekiwać przysług – tego by system społeczno-polityczny III RP na pewno nie wytrzymał. Więc Rzeczpospolita płaci. Co jej szkodzi, w końcu płaci z naszych pieniędzy. Samo oddłużenie kopalń w roku 2003 to 18 miliardów. Bez mała 10 procent całego budżetu państwa! Do tego wspomniane już osłony i dodatki socjalne, odprawy, urlopy, a zresztą czort jeden wie, co właściwie, bo przez trzynaście ostatnich lat celowo tak pogmatwano wszelkie rozliczenia tej branży, pozaplatano je w tak misterne pętelki i kłębowiska, oparto na tylu fikcyjnych przelicznikach i wyssanych z palca parametrach, że księgowy z Enronu nad bilansami naszych spółek węglowych tylko by gwizdnął z uznaniem i zaczął się rozglądać za jakąś prostą pracą fizyczną.
Dobrze. Zostawmy na razie górnictwo na boku, bo jeszcze parę akapitów na ten temat i szlag mnie trafi przy klawiaturze. A przecież to nie jedyna podstawa naszej gospodarczej mocarstwowości.
Według oficjalnej informacji ze strony internetowej Ministerstwa Rolnictwa, dzierżymy chwalebne czwarte miejsce w Europie, a siódme w całym świecie, w produkcji żywca wieprzowego.
Na liście naszych sukcesów gospodarczych ten akurat plasuje się daleko za uprawą ziemniaków (3 miejsce na świecie, 2 w Europie – ale wcale nie to decyduje o tym, że nazywanie Polski „republiką kartoflaną” jest więcej niż uzasadnione) czy nawet buraków cukrowych (7 miejsce w świecie, 6 w Europie). Ale napiszę parę słów o hodowli świń, bo, podobnie jak węgiel, jest to doskonały przykład, jak funkcjonuje i czym się kieruje państwo polskie.
Być może to prawda, co twierdzą niektórzy historycy, że to właśnie hodowla świń zadecydowała o potędze Imperium Rzymskiego (że niby nażarci wieprzowiną Rzymianie lepiej się rozmnażali i żwawiej bili od innych ludów śródziemnomorskich, stroniących od tego wysokoenergetycznego pożywienia ze względów religijnych), ale było to już dość dawno temu. Dziś w krajach cywilizowanych wieprzowina nie jest w modzie. Lekarze zrobili jej fatalną opinię, zapanowała moda na fitness i podobnie jak w krajach zachodnich, spożycie wieprzowiny spada w Polsce z roku na rok. A mimo to z roku na rok wzrasta jej produkcja.
Ach, więc pewnie sprzedajemy ją gdzieś za granicę – wyrwie się może ktoś naiwny. Oczywiście, nie. Gdzie niby moglibyśmy ją sprzedawać? Po pierwsze, jest droga. Nie jesteśmy Nową Zelandią, gdzie całe rolnictwo zostało urynkowione i w ciągu kilku lat jego efektywność wzrosła tak, że opłaca się Nowozelandczykom sprzedawać swe produkty nawet na drugim końcu świata. Polska, żeby było ją stać na to wszystko, na co ją stać, musi nakładać wysokie haracze, wszelkiego rodzaju VAT-y i akcyzy na co tylko popadnie. Chłopi, oczywiście, cieszą się, bo od zarania III RP praktycznie nie dawało się tu stworzyć rządowej większości bez którejś z partii chłopskich, dzięki czemu chłopi załatwili sobie zwolnienie z podatku dochodowego i wydzielenie rolnictwa z tzw. ubezpieczeń społecznych (osobny kryminał, ale o tym w innym miejscu). Myślą więc, że to nie oni płacą, tylko miastowi. Oczywiście się mylą – płacą. Płacą, bo przecież muszą kupować benzynę i olej napędowy, muszą kupować nawozy, maszyny, ubrania, gumofilce, magnetowidy, zestawy satelitarne i wszelkie inne produkty, których producenci bądź importerzy zmuszeni są płacić podatki i za siebie, i za pozwalnianych od podatków chłopów, i które muszą zostać wielokrotnie przewiezione, z fabryki do magazynu, z magazynu do hurtowni, z hurtowni do sklepu, i w ten sposób przechodzi w ich cenę akcyza nałożona na paliwa, z której bierze się prawie połowa budżetu tego najhojniejszego na świecie państwa. A skoro płacą, to nie mają innego wyjścia, niż wliczyć to z kolei w ceny swoich produktów, i przez to są one drogie.
Nigdy, nawiasem mówiąc, nie przestanie mnie dziwić, że u nas tak elementarne rzeczy ogłaszać można niczym prawdy objawione. To przecież oczywiste, że podatki są jak naczynia połączone – koniec końców wszyscy zapłacą mniej więcej tyle samo, z dwoma wyjątkami: miliarderów, których stać na takich księgowych, że nawet jak płacą, to w istocie nic nie płacą, tylko jeszcze zarabiają – i nurków śmietnikowych, którzy wszystko, czego potrzebują, wyławiają z recyklingu. Natomiast ci, którzy chcą normalnie żyć i utrzymywać rodziny, chcąc nie chcąc, muszą w rozmaitych cenach zapłacić podatki za tych, którzy im dostarczają towarów i usług. Tak, jak „ścieka w dół” bogactwo, bo bogacz zatrudnia do swej obsługi sekretarzy, kamerdynerów, ogrodników, tapicerów, dziwki i instruktora jazdy konnej – tak samo rozpływają się po obywatelach nakładane na nich podatki. Piekarz musi mieć buty, więc zapłaci w ich cenie część podatków nałożonych na szewca, no ale gdyby nie szewc, kupujący u niego bułki, to z kolei nie miałby z czego zapłacić swojego podatku piekarz. I tak, żeby tej starej wyliczanki nie przedłużać, każdy płaci za każdego, karmiąc molocha państwowej biurokracji – i właśnie dlatego nikt w Polsce nie ma kasy, mój maleńki kolego, chyba że kręci coś na lewo.
To przecież elementarne, drogi Watsonie – jak mawiał sławny detektyw. Wystarczą trzy szare komórki, by zrozumieć, że cały ten socjalistyczny bełkot o „redystrybucyjnej funkcji podatków” jest gigantyczną bzdurą. Że obietnice, iż władza zabierze bogatym po to, by dać biednym, pomijając już ich moralny aspekt, są gigantycznym łgarstwem: wszystkie nałożone na bogaczy podatki i tak zapłacą za nich właśnie biedni. A jednak przyjęcie do świadomości tej prostej prawdy, że podatki są przerzucalne, przekracza zdolności umysłowe nie tylko przeciętnego Polaka, ale i przeciętnego Francuza czy Niemca. Widocznie marzenie o „sprawiedliwości społecznej” tak się ludziom rzuciło na głowy, że jeśli fakty to marzenie niweczą, to tym gorzej dla faktów. Tylko w Ameryce, gdzie zresztą zasada przerzucalności podatków została odkryta, wyborcy po prostu przyjęli ją do wiadomości, i dlatego Ameryka wygląda tak, jak wygląda, a Polska też wygląda tak, jak wygląda.