Można tu więc i trzeba rzec na obronę polskich polityków, że ustępując przed najbardziej nawet egoistycznymi i szkodliwymi dla ogółu żądaniami, rozdając coraz to nowym grupom kolejne pieniądze i przywileje, ustępują zawsze przed wolą większości – a w końcu w demokratycznym kraju, w którym polityk uzależniony jest od kaprysów tłumu jak gwiazda telewizji od humorów publiczności, trudno sobie wyobrazić demonstracyjne postępowanie wbrew tej woli. Ale trzeba dodać, że ustępując tchórzliwe przed każdym tupnięciem, wcale sobie poparcia nie kupują. I tak zostaną znienawidzeni, i tak pod koniec kadencji rządząca partia będzie biła kolejne rekordy niepopularności, a jej szeregowi, mniej znani tłumom członkowie będą się ratować przemalowywaniem szyldów.
Oczywiście, w przekonaniu polactwa „oni” – politycy – nie dają, bo nie chcą. Pieniądze z wielkiego wora, jakim jest budżet państwa, zamiast przeznaczać, jak obiecali, na nas, biorą dla siebie i swoich kolesiów, złodzieje jedni. „Złodzieje” to jedno z kluczowych słów polskiej debaty ulicznej, skandowane rytmicznie: zło-dzie-je-zło-dzie-je podczas każdej demonstracji, bez różnicy, kto demonstruje, w jakim celu i z jakich pozycji. Oczywiście w tej ludowej intuicji jest coś z prawdy, w końcu nie jesteśmy tacy głupi, żeby nie wiedzieć, kogo posyłamy do władzy. Ale jest też wielkie rozgrzeszenie: skoro wszyscy tam na górze to w czambuł złodzieje, my tutaj, na dole, nie robimy nic złego, usiłując urwać coś dla siebie. Ba: bylibyśmy frajerami, gdybyśmy tego nie robili.
Polactwo, choć generalnie jest w stosunku do polityków po chłopsku nieufne, w jedno wydaje się im wierzyć bez zastrzeżeń: w coraz to nowe obiecywane sposoby wyczarowania pieniędzy. Żaden polityk nie powie przecież wyborcom: słuchajcie, na zaspokojenie waszych oczekiwań kasy nie ma i nie będzie. Zamiast tego mówi, jak Miller czy Lepper – my wiemy, gdzie są pieniądze, i jak je wziąć. (Święta prawda, jeśli rozumieć tę zapowiedź „my wiemy, skąd się będziemy mogli nachapać” – ale na pewno nie jako „my wiemy, skąd wziąć na te wszystkie zasiłki, dopłaty i subwencje”.)
Więc przede wszystkim – pieniądze mają się wziąć z „rozliczania aferzystów”. „Rozliczanie aferzystów” obiecuje nawet zdychający SLD, co już mnie rozśmieszyło do rozpuku, bo przecież, żywiąc o postkomunistach jak najgorsze mniemanie, nie uważam ich za tak głupich, żeby mieli obrócić się przeciwko ostatniej grupie społecznej, która ich jeszcze popiera.
Rozliczanie aferzystów to jedna z najbardziej niezniszczalnych bzdur III Rzeczypospolitej. Oczywiście, afer było w naszym kraju, jak w każdym innym kraju postkomunistycznym, co niemiara – znacznie więcej, niż się to zdarza w starych demokracjach. Afery, szwindle założycielskie, były wpisane w logikę „pokojowego przekazania władzy”, zgoda „Solidarności” na bezkarną grabież przez funkcjonariuszy partyjnych i ubeków państwowego mienia, jak się dziś wydaje, stanowiła wręcz niewypowiedziany na głos warunek całej umowy. Ale wszystko wskazuje, że sumy, o jakie wskutek nich zubożono państwo, stanowią inny zupełnie rząd wielkości, niż potrzeby budżetu (przypomnijmy: budżet na rok 2004 to pi razy drzwi 200 miliardów złotych. Zależnie od kursu, nieco więcej lub nieco mniej niż 50 miliardów dolarów. A miliard to tysiąc milionów, jedynka z dziewięcioma zerami). A na dodatek działa tu mechanizm, znany każdemu, kto miał przykrość przeżyć w domu włamanie: złodziej z reguły mniej ukradnie, niż zniszczy. Po to, aby bezkarnie ukręcić parę milionów, nieuczciwi zarządcy państwowego majątku powodowali straty kilkanaście, kilkadziesiąt razy większe. Tych strat odzyskać po prostu nie można, tak jak nie można złapanemu włamywaczowi odebrać pieniędzy, które kosztowała właściciela domu naprawa zniszczonych drzwi i wstawienie nowego zamka. Można, zapewne, skonfiskować jakąś jedną czy drugą willę, luksusowy samochód, ale jeśli ktoś wierzy, że z tego będzie na wypłacanie parunastu milionom ludzi minimum socjalnego dziewięćset złotych miesięcznie, to jego nauczyciele dostali za swoją pracę znacznie więcej, niż im się należało.
Afery, oczywiście, rozliczyć by wreszcie należało, począwszy od tych głównych – rublowej, spirytusowej czy FOZZ. Ale trzeba to zrobić dlatego, że na ich bezkarności cierpi państwo, i dlatego, że wymaga tego poczucie sprawiedliwości – nie dlatego, że będą z tego kokosy na dalsze finansowanie gierkowskiego „czy się stoi, czy się leży”.
Tylko że kto chce wierzyć, uwierzy we wszystko. Niedoceniony showman Grzegorz Kołodko wymyślił, że można by się dobrać do wspomnianej już rezerwy rewaluacyjnej NBP. Owa rezerwa w istocie nie istnieje, jest tylko wielkością księgową. Po prostu, kiedy NBP skupuje waluty, czyni to po określonym kursie, i te zmiany kursu, a ściślej, różnica pomiędzy ceną zakupu, a ceną bieżącą, to właśnie owa rezerwa. Dostałeś na imieniny, PT Czytelniku, porcelanową durnostojkę, która w sklepie kosztowała pięć dych, a pewnego dnia, patrzysz na wystawę – taki sam mathom wyceniają w pamiątkarskim na siedemdziesiąt złotych. Czy czujesz się bogatszy o dwie dychy? Teoretycznie tak. Ale będziesz bogatszy dopiero wtedy, gdy zdołasz komuś swoją figurkę za te siedem dych opylić. Natomiast jeśli ktoś powiedziałby ci, żebyś już teraz, bez sprzedawania czegokolwiek, te dwie dychy, skoro ci nagle spadły z nieba, dał mu na piwo – pewnie byś go spuścił ze schodów, prawda?
Tymczasem pan Kołodko umyślił sobie, żeby pod tę wirtualną rezerwę – ale bez sprzedawania rezerw walutowych NBP, bo to wywołałoby skutki, które wykształconemu ekonomiście są znane – dodrukować trochę kasy na bieżące potrzeby dziurawego budżetu. W istocie był to pomysł ryzykownej, dodatkowej emisji pieniądza bez pokrycia. Pomysł równie rozpaczliwy i doraźny, jak inne kołodkowe rady, z niesławną abolicją podatkową na czele. I, o dziwo, przy powszechnej w naszej klasie politycznej ignorancji w dziedzinie ekonomii, pomysł eseldowskiego żonglera przeżył jego samego, podchwytywany nawet przez polityków, których bardzo chciałbym móc uważać za poważnych. Przy okazji jednym wyraźnie się pomyliła rezerwa rewaluacyjna z rezerwami walutowymi NBP, a innym – z poziomem tzw. rezerw obowiązkowych, określanych przez Bank Centralny. Pogłoska, że gdzieś tam u znienawidzonego Balcerowicza w piwnicy leżą skrzynie pełne dolarów, do których można by się dobrać, bardzo rozpala namiętności różnych przywódców ludu i ich pomagierów. Do tego stopnia, że nie pytają o szczegóły.
W ogóle, jeśli chodzi o pomysły, skąd wziąć pieniądze na spełnienie wszystkich składanych po drodze do władzy obietnic, panuje u nas swoisty głuchy telefon: nie dość, że obrońcy praw socjalnych ludu podkradają je sobie bez żenady, to jeszcze po drodze wszystko im się myli (byłoby to bardzo zabawne, gdyby nie fakt, że chodzi w końcu o nasz kraj). Ktoś coś tam powie, inny podchwytuje, a za czas jakiś, jak Polska długa i szeroka, powtarza się to na wiecach od lewicy do prawicy, korzystając z faktu, że naród niekształcony. Kiedy euro kosztowało cztery złote, jak mantrę słyszałem, że złoty jest za mocny, i byle się osłabił, gospodarka rozkwitnie. W rok później euro było już prawie po pięć złotych, i oczywiście obiecywane korzyści jakoś nie nastąpiły, ale próżno by szukać kogoś, kto by umiał wyjaśnić, dlaczego rok temu twierdził, że tańszy złoty ma być lekiem na wszystkie problemy. Wszystko, co się wiąże z pieniądzem, jego kreowaniem, z kredytem i stopami procentowymi, to dla przeciętnego polityka, tak samo jak i dla jego wyborcy, czarna magia – można pleść, co komu do głowy przyjdzie. Że polska gospodarka jest jak wysuszona gąbka i można ją nasycić „nieinflacyjnym dodrukiem pieniądza”. Albo że można by wykreować „pieniądz narodowy”, pod zastaw zaufania narodu do siebie samego (jak bogackiego, dokładnie coś takiego usłyszałem kiedyś z ust działacza partii przekraczającej w sondażach pięcioprocentowy próg, jakim obwarowano wejście do sejmu). Albo… Do diabła zresztą z tym, nie zamulajmy sobie mózgów pomysłami żądnych sejmowych diet cymbałów.