Na co kieruje, zamiast tego, nasz kraj zasoby? Na podtrzymywanie w stanie wegetacji archaicznego, niewydolnego rolnictwa. Na utrzymywanie milionów nierobów i meneli. Na przedłużanie agonii kopalń i hut, pobudowanych swego czasu na potrzeby sowieckich zbrojeń, i oddalanie w nieskończoność zmian w państwowych kolejach, zorganizowanych nie na potrzeby krajowego transportu, ale do przewiezienia w stosownej chwili setek tysięcy sołdatów i czołgów ruszającej na Europę krasnoj armiji. Na „sprawiedliwość społeczną”. Na rozkurz. Na wyrzucenie w błoto.
Krótko mówiąc, na to, co w przyszłości profituje, co przynosi rozwój, zwiększa bogactwo i daje korzyści – nie mamy pieniędzy. Bo wszystko przeznaczamy na rzeczy, z których pożytek dla narodu jest żaden, a często wręcz niosą one szkody.
Naród, który tak się rządzi, szykuje sobie zagładę.
Naprawdę.
Rozdział III
Problem zasadniczy tego, co przywykło się u nas szumnie nazywać „debatą publiczną”, polega na tym, że jej uczestnicy ciągle nie potrafią znaleźć klucza do polskiej mentalności. Kiedy mówią o przeciętnym Polaku, to nikt, z nimi samymi na czele, nie wie, co to właściwie oznacza. Bo też nie jest łatwo to pojęcie wyjaśnić. Uśrednić paręnaście milionów ludzi na tyle, aby móc opisać zespół ich charakterystycznych zachowań, a przede wszystkim – znaleźć sposób opisania ich w sposób zrozumiały, przejrzysty, a zarazem trafny: oto wyzwanie! Wyzwanie, w podjęciu którego przedstawicielom innych narodów pomagają wykuwane latami stereotypy, uogólnienia, tworzone przez literaturę i przez kulturę masową. U nas te stereotypy zamiast pomagać, jeszcze bardziej przeszkadzają. Nie były tworzone po to, by cokolwiek wyjaśniać, ale dla pokrzepienia serc, dla dodania sobie sił potrzebnych w zmaganiach z losem. W chwili, kiedy owe zmagania wygraliśmy, cały ten bagaż okazał się tylko obciążeniem. Niczemu już nie pomaga, a tylko zakłamuje rzeczywistość i utrudnia rozpoczęcie normalnego życia. Komentator, myśliciel, felietonista, a nade wszystko polityk, który próbuje do zrozumienia rzeczywistości III RP używać starego – przepraszam za przemądrzałe sformułowanie – aparatu pojęciowego, wypracowanego w publicystyce pism podziemnych i emigracyjnych, przypomina rycerza, który po zakończonej wojnie zapomniał ściągnąć zbroję. Tłucze się po domu jak potępieniec, co chwila się o coś potyka albo wali łbem w szafę, bo przyłbica zasłania trzy czwarte widoku, i wszystko mu wypada z usztywnionych żelazną rękawicą palców.
Na przykład: w książce Teresy Torańskiej „My”, złożonej z wywiadów z działaczami byłej opozycji, Jarosław Kaczyński cytuje swoją rozmowę z Antonim Macierewiczem. Miał mu w niej czołowy animator narodowo-katolickiej Konfederacji wyjaśniać, że nie ma sensu budowanie w Polsce nowoczesnej chadecji w typie niemieckim, tylko tworzyć trzeba coś takiego jak ZChN, bo, cytuję z pamięci, to społeczeństwo przez pół wieku żyło w stanie zamrożonym i jest „jakby z Sienkiewicza”.
Z Sienkiewicza! Co za bzdura! Pamiętam, że mało nie rozpękłem się nad lekturą ze śmiechu. O społeczeństwie, które wybrało sobie na prezydenta, jak to bezbłędnie ujął brytyjski „The Economist”, „disco-Polaka” i przez dwie kadencje obdarza go nieodmiennie ponad pięćdziesięcioprocentowym poparciem, które wielkim poważaniem darzy Urbana i z nikogo nie śmieje się tak chętnie, jak z księdza proboszcza, można powiedzieć wszystko, tylko nie to, żeby było z Sienkiewicza. To kompletne urojenie, zresztą szlachetne, płynące z głębokich patriotycznych wzruszeń, których sam niegdyś doznawałem, śpiewając z tłumem „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie” – ale nijak się mające do rzeczywistości. Jeśli pominąć wymierających z wolna niedobitków pokolenia AK i garstkę Młodzieży Wszechpolskiej, to Bóg, Honor, Ojczyzna i inne takie sprawy obchodzą dziś nad Wisłą przysłowiowego psa z kulawą nogą. A w każdym razie budzą emocje nieopisanie mniejsze, niż pierwsza z brzegu promocja w hipermarkecie.
Zresztą dokładnie ten sam błąd, co Macierewicz i jego narodowokatoliccy komiltoni (mam nadzieję, że nikogo nie obraziłem, insynuując mu takie komiltoństwo – chociaż nie wiem, bo to środowisko jest wyjątkowo skłócone i z reguły najbardziej zagorzały libertyn i kosmopolita jest dla narodowego katolika daleko mniejszym wrogiem, niż inny narodowy katolik) popełnia także skłócona z nimi na śmierć Familia. Dla niej także podstawowym gatunkiem występującym na obszarze III RP jest Polak-katolik, jakkolwiek widzi w nim ona ucieleśnienie wszelkiego zła, z antysemityzmem i nietolerancją na czele.
Familia (proszę wybaczyć, że operuję tymi określeniami, Familia i Konfederacja, jakby wszyscy mieli obowiązek czytać moje wcześniejsze książki; tym, którzy nie czytali i nie mają ochoty, obiecuję wytłumaczyć je nieco dalej) ma też jednak bohatera pozytywnego. Jest to bohater zbiorowy, któremu na imię „społeczeństwo upodmiotowione”. O ile niepodległościowa część opozycji krzepiła się za czasów peerelowskiego syfu wiarą, że byle przebić głową mur, zaraz tu powstanie tłum Rzędzianów, Charłampów i Soroków restytuować Rzeczpospolitą w imię orła w koronie z krzyżykiem i Najświętszej Panienki, to z kolei opozycja wyrosła na bazie sprzeciwu prawdziwie ideowych marksistów przeciwko temu, że realny socjalizm nie spełnia danych klasie robotniczej obietnic, uroiła sobie, że mieszkańcy kraju pomiędzy Odrą a Bugiem łakną, aby ich „upodmiotowić”. Jak się ich tylko upodmiotowi, to z punktu staną się społeczeństwem obywatelskim i jako społeczeństwo obywatelskie zajmą się prowadzeniem poważnych debat publicznych nad każdym z kluczowych dla kraju problemów.
Może ktoś powiedzieć, że te marzenia, które snuli niegdyś ludzie mający dość odwagi i determinacji, by znosić ciągłe aresztowania na cztery-osiem, obmacywania przez ubeków i dziesiątki innych sposobów uprzykrzania im życia, nawet jeśli były naiwne, nie zasługują, bym sobie dziś z nich drwił, siedząc w wygodnym fotelu i popijając markową whisky. Będzie miał świętą rację. Ale trudno mi powściągnąć złośliwy ozór, kiedy przypominam sobie, co ci wyznawcy upodmiotowiania robili po roku 1989. Wydawałoby się rzeczą najoczywistszą pod słońcem, że jeśli się chce z poddanych totalitarnej władzy uczynić obywateli, to trzeba im przywrócić odpowiedzialność za samych siebie. Niech poczują, że ich własny los leży w ich rękach, że od tego, jaką podejmą decyzję, zależeć będzie lepsza lub gorsza przyszłość ich samych, ich rodzin i bliższych oraz dalszych znajomych. Czy można było to zrobić? Tak, w najprostszy sposób, poprzez odwrócenie tego, co stanowiło istotę komunizmu. Istotę całej tej ponurej, zbrodniczej w każdym jej przejawie ideologii stanowiło zaś odebranie ludziom własności. I aby odwrócić skutki bolszewickiej inżynierii społecznej, aplikowanej mieszkańcom Polski przez pół wieku, należało zacząć od oddania ludziom własności. Gdzie było można – w naturze, zwracając dawnym właścicielom zrabowaną ziemię, place i kamienice. Gdzie indziej natomiast – dzieląc pomiędzy Polaków dobro państwowe, ziemię, mieszkania. Pies trącał, czy nazwalibyśmy to „powszechną prywatyzacją” czy „uwłaszczeniem”. Ważne było, żeby stworzyć tę „klasę średnią”, bez której demokracja istnieć nie może. Klasę średnią, którą, wbrew temu, co by można sądzić z notorycznie głupkowatych polskich mediów, tworzą nie Kulczyk z Krauzem i Starakiem, ale miliony zwykłych, średnio zamożnych ludzi, pracujących w pocie czoła na utrzymanie rodziny i zapewnienie przyszłości dzieciom – tyle tylko, że pracujących na swoim.