Bardzo jestem ciekaw, co ci zmartwieni mędrkowie podpowiedzieliby ojcu, któremu dorastający syn oznajmia – tato, nie pieprz mi o uczciwości, bo po całym uczciwym życiu masz osiemset złotych emerytury albo zasiłek dla bezrobotnych, a wszyscy czerwoni pokupowali sobie i swoim dzieciom zagraniczne gabloty. Bardzo jestem ciekaw, jakim argumentem doradzaliby mu przekonać syna, że jednak warto w życiu trzymać się jakichś zasad i nie szmacić się.
Ale, niestety, w tej akurat kwestii niczego nie mają do powiedzenia. Oni się tylko troszczą i ubolewają. Taka już dola intelektualistów.
Kilka razy miałem okazję rozmawiać z ludźmi, którzy z racji swych zawodowych zajęć uczestniczą w procesach, mających oddać sprawiedliwość ludziom prześladowanym w czasach peerelu. Bo takie procesy jeszcze się toczą – przeciwko milicjantom i esbekom, którzy odbijali nerki i łamali palce, przeciwko sędziom, którzy z dekretu o stanie wojennym wsadzali na parę lat więzienia za ulotkę, przeciwko różnym czerwonym bandytom. Nawet nie po to, by ich ukarać, ale by była formalna podkładka do wypłacenia ofierze skromnego odszkodowania. Przeczytałem gdzieś, że za dwa i pół roku więzienia można dostać pięćdziesiąt tysięcy złotych. Bad business, jak w pewnej powieści podsumowali Anglicy Powstanie Warszawskie.
W opowieściach o takich procesach zawsze powtarza się jedno. Kiedy dziś, po piętnastu latach wolności, spotykają się na sali sądowej ofiary i oprawcy, ci drudzy zresztą przeważnie w charakterze świadków – to mamy z jednej strony ludzi w wytartych biednych paletkach i starych butach, a z drugiej tłustych bysiorów o rumianych, zadowolonych gębach, w drogich garniturach albo skórzanych kurtkach – a do tego złoty rolex na ręku i wypasiona fura na parkingu przed sądem. Tak nie jest na tych rozprawach „często” ani „przeważnie” – tak jest na nich zawsze. Tak po prostu wygląda ta Polska, która miała przywrócić sens takim słowom, jak „uczciwość” i „sprawiedliwość”, a w której główną troską jej „autorytetów moralnych”, które błyskawicznie skumplowały się z czerwonymi, było uchronienie swoich nowych przyjaciół przed „nienawiścią”, „zemstą” i rozliczeniami.
„Trzydzieści lat Polski Ludowej to okres, który w dziejach naszego narodu stworzył najtrwalsze, największe, nieodwracalne procesy historyczne mające głęboki wpływ na naszą świadomość społeczną i jej duchowe uzasadnienia”, powiedziano na rocznicowym plenum KC PZPR w roku 1974. Właściwie mógłbym z tego cytaciku – jakże typowego dla całego tego partyjnego bełkotu, którym nas karmiono – zrobić motto. Powstrzymałem się tylko dlatego, że musiałbym wtedy wskazać autora tych pokrętnych i mętnych zdań z imienia i nazwiska, a szkoda mi się nad nim pastwić, bo poza wszystkim był to wielki artysta i rzadki przypadek człowieka, który swą kolaboracją z komuną nie wyrządził w sumie zła nikomu poza samym sobą. Ale zawarta w cytacie myśl, choć tu, oczywiście, miało to wszystko brzmieć pochwalnie, odpowiada prawdzie. W peerelowskim syfie rzeczywiście dokonano na naszym narodzie operacji nie mającej w jego tysiącletnich dziejach precedensu. Nie wierzę, by jej skutki były aż nieodwracalne – ale w każdym razie odwrócić je i powrócić do normalności będzie szalenie trudno.
Najczęściej ujmuje się jej sens słowami „awans społeczny”. Ba, ów „awans” przedstawia się jako wielkie dobrodziejstwo i zasługę komuny. Do dziś jest to jedno z haseł, na które najchętniej powołują się różni starzy ubecy i „utrwalacze” w swych apologiach peerelu i socjalizmu. Z ich punktu widzenia to bardzo rozsądne; nic nie mobilizuje ich społecznego zaplecza lepiej, niż przypomnienie mu, skąd się wzięło. Z ich punktu widzenia dobrze jest znacznej części polskich „elit” przypominać, że są elitami zastępczymi, nieprawdziwymi, że zawdzięczają swą pozycję nie swoim talentom, wiedzy i kwalifikacjom fachowym, tylko łasce „władzy ludowej”.
W istocie ten „awans społeczny” był dla Polski nieszczęściem nie mniejszym, niż wojenna orgia morderstw i wypychanie młodych, zdolnych ludzi na emigrację. „Opierać się na biedniaku, neutralizować średniaka, niszczyć kułaka” – brzmiała „leninowska trójzasada polityki rolnej”, którą wbijano w głowy pokoleniu mojego Ojca (właśnie tego typu mądrości stanowiły ową „edukację”, za którą zdaniem piewców komuny powinniśmy być peerelowi dożywotnio wdzięczni). Tę samą „trójzasadę” stosowano w odniesieniu do całego społeczeństwa, w niewiele zmodyfikowanej formie: opierać się na prymitywach i prostakach, neutralizować poczciwych przeciętniaków, tępić wybitnych. W największym skrócie i uproszczeniu, taka była istota komunistycznej socjotechniki. Komunizm stawiał sprawę jasno: trzeba wychować nowego człowieka, bo ten stary jest obciążony tyloma złymi nawykami, że się do idealnego ustroju po prostu nie nadaje. I przez cały czas swego istnienia, w każdym kraju, który zdołał wziąć pod swoje panowanie, starał się tego „nowego człowieka” wyhodować. Pracował nad tym na wiele sposobów – naganem i knutem, rozdawaniem talonów na deficytowe dobra, ustawianiem zasad polityki kadrowej. Wyszło mu nie całkiem to, co wyjść miało, ale coś tam wyszło. Mianowicie, człowiek wytresowany, okaleczony psychicznie, przejawiający odruchy i nawyki zupełnie odmienne od człowieka normalnego, wychowanego w normalnym kraju, normalnych rodzinach i systemach wartości. W cywilizowanym świecie ludzie uczeni są żeby nie robić rzeczy złych, żeby wstydzić się złych skłonności i tępić je w sobie – w socjalizmie było na odwrót. Nienawiść jest dobra, jeśli klasowo dobrze ukierunkowana. Zawiść wobec bogatszego, mądrzejszego, odnoszącego większe sukcesy w życiu – to wręcz podstawa socjalistycznej moralności. A czego nie pochwalono i nie rozgrzeszono wprost, to wynikało po prostu z absurdalnego układu i rozumiało się samo przez się – wiadomo było, że kto nie kradnie, ten frajer, że żeby żyć, trzeba kombinować, że „wspólne” znaczy niczyje i tak dalej.
I po dziesięcioleciach takiej tresury wykoślawione nią społeczeństwo obdarowano nagle demokracją i powiedziano mu: rządźcie się sami. Bez żadnej próby oddziałania na nie choćby zmianą ekonomicznych uwarunkowań. Bez potępienia zła socjalizmu i rozliczenia go. Bez jakiegokolwiek oczyszczenia. Bez próby nowego rozdania kart, pozostawiając w rękach szulerów wszystkie atuty, które sobie, korzystając z uprzywilejowanej sytuacji, przywłaszczyli. Nawet bez próby nagłośnienia, że oto dokonuje się jakiś przełom, że coś się skończyło, a coś nowego się zaczyna. Przeciwnie, cichcem, ukradkiem, wręcz tłumiąc w społeczeństwie emocje, aby przypadkiem nie popadł ktoś w nadmierny entuzjazm. Dogadaliśmy się, światła część opozycji ze światłą częścią władzy, jesteśmy znowu w swoim własnym domu, a wy sobie teraz możecie wybrać kogo chcecie – czyli, oczywiście, nas.
A potem wielkie zdziwienie, gdy rzesza sierot po peerelu „nie dorosła do demokracji”.
Opowiadał mi Tata o pierwszych dniach „władzy ludowej” w Czerwińsku. Na poziomie wsi ta „władza ludowa” nie była pojęciem abstrakcyjnym, tylko konkretnymi osobami. Skupiła się w niej, mianowicie, cała miejscowa mętownia. Lokalny komitet PPR zaludnili pijaczkowie i menele, a sekretarzem został zdeklasowany gospodarz, który przed wojną swoją gospodarkę przepił i zmarnował. Posterunek MO stworzyli złodziejaszkowie pod przewodem analfabety, którego rysunkowe mandaty przez długi czas stanowiły we wsi pożądane obiekty kolekcjonerskie. Jeden w drugiego, najgorsze prymitywy i degeneraci, jakich dało się znaleźć w powiecie.