Выбрать главу

W jakimś stopniu, oczywiście, wynikało to z faktu, że lepsi się na służbę nowej władzy zgłaszać nie chcieli. Ale w dużym stopniu było częścią przyjętej przez komunistów strategii: żeby zbudować Nowy Wspaniały Świat, trzeba było obrócić w gruzy stary, a do tego najlepiej było użyć wyrzutków i wszelkiego rodzaju hołoty. To był właśnie ten „wyklęty lud ziemi”, który powstawał i robił rozpierduchę, a który potem, kiedy się już zmęczył, brano na łańcuch i zapędzano kopniakami do roboty. Szerokie otwarcie drogi chamstwu, prostactwu, wszystkiemu, co w świecie wartości było odrzucone i pogardzane, stanowiło podstawę tej „nowej wiary”, która zauroczyła tylu wybitnych intelektualistów.

Jeśli sięgniemy po dowolny pamiętnik Polaka, który przeżył wkraczanie wyzwolicielskiej Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej na ziemie polskie w 1939, w każdym znajdziemy to samo: niedowierzanie, przerażenie i szok, że może istnieć tak niewiarygodne chamstwo. Że ludzie mogą się do siebie odnosić w sposób tak grubiański i prymitywny, w równie brutalny sposób traktować kobiety i dzieci, używać tak plugawej i agresywnej mowy, że przełożony może z byle powodu prać podwładnego po mordzie i rugać po matce. Proszę sprawdzić, kto nie wierzy – szok wywołany zderzeniem z tą dziczą i chamstwem wydawał się w oczach ówczesnych Polaków przyćmiewać wszystko inne, włącznie z szokiem po tak łatwo i nieoczekiwanie przegranej wojnie i zawaleniu się całego ich świata.

Więc nie dziwmy się, ale też i nie unikajmy stwierdzenia faktu, że po półwieczu buntowania przez komunistów chama, judzenia tego chama, schlebiania mu, głaskania go i hodowania na wszelkie sposoby, Polska jest krajem zalanym chamstwem w stopniu w krajach cywilizowanych nieznanym, a myśmy wszyscy schamieli w sposób wręcz niewiarygodny.

Jeśli los cię rzuci do szczęśliwej Ameryki, zrób, drogi Czytelniku, prosty eksperyment. W metrze czy na ulicy – oczywiście, gdy jesteś w normalnej okolicy, a nie na którymś z bandyckich przedmieść największych metropolii – zacznij się przypatrywać przypadkowemu człowiekowi. Po prostu patrz na niego, tak długo, aż cię zauważy. Podniesie na ciebie wzrok – i co zrobi? Uśmiechnie się życzliwie. Dziesięć na dziesięć. A co się stanie, jeśli ten sam eksperyment powtórzysz w Polsce? Jeśli testowana osoba jest od ciebie wyraźnie mniejsza i niższa, będzie próbować uciec, a jeśli dorównuje ci gabarytami, wykrzywi ku tobie mordę w wojowniczy grymas: co się, ka twoja, gapisz? Chcesz w ryj?!

Ta sama wzajemna pogarda i agresja, która szokowała naszych przodków u krasnoarmiejców zalewa polskie życie publiczne. Polactwo, jeśli się w nie wsłuchać, aż dyszy dziś nienawiścią. Stale potrzebuje kogoś, komu może bluzgać. Jeden z największych sukcesów medialnych wolnej Polski to założony przez Urbana, człowieka nawet jak na komunistę wyjątkowo nikczemnego, tygodnik, który od pierwszego numeru bez cienia żenady epatował agresywnym językiem, prymitywnymi i plugawymi atakami na ludzi oraz mieszaniem z błotem wszelkich wartości. Ale dziś, po prawie piętnastu latach, ten plugawy szmatławiec wydaje się całkiem przyzwoity w porównaniu, na przykład, z pismem założonym przez jakiegoś pokręconego niedoszłego księdza, który swą misję życiową zobaczył w mieszaniu z błotem Kościoła i przy okazji każdego, kogo podejrzewa o sprzyjanie mu. Co tam się wypisuje, przekracza wszelkie granice wytrzymałości człowieka, który miał szczęście wychować się w normalnej rodzinie i większość życia spędzić pośród normalnych ludzi. Język pojęciowy Urbana dawno już rozlał się po kraju, i nikt już się nie krępuje, publikując bluzgi godne nachlanego autowidolem degenerata w prasie czy wygłaszając je z sejmowej mównicy. Bluzgi pod adresem każdego, kto wlezie w ślepia, czy to ksiądz, czy polityk, Żyd albo profesor ekonomii, czy ktokolwiek inny. Polactwo po prostu zionie nienawiścią, skręca się z nienawiści, ona je przeżera na wylot, pobrzmiewa w każdym autobusie i każdej kolejce, gdziekolwiek zechciałbyś nawiązać z „człowiekiem prostym” rozmowę o sprawach publicznych, a choćby zresztą i prywatnych.

Ciekawe – bo u zarania III RP perspektywa wybuchu nienawiści wywoływała wielką troskę naszych intelektualnych elit i autorytetów moralnych. Wiele się o tym, jak to trzeba unikać nienawiści, pisało. Tylko że w faryzejskim, michnikowym języku tego środowiska „nienawiść” oznaczała zupełnie co innego, niż znaczy naprawdę. Nienawiścią było wymierzanie sprawiedliwości oprawcom i zbrodniarzom. Nienawiścią było poszukiwanie prawdy. Nienawiścią, a nawet wręcz „piekłem”, była próba stworzenia systemu wielopartyjnego i oparcie dyskursu politycznego na języku polityki zamiast języka moralizatorstwa, w którym na dodatek jedna strona z góry przyznała sobie monopol na uczciwe motywacje, a adwersarzom przypisała wszelkie możliwe nikczemności. To wszystko było nienawiścią!

Ale potępienie i wzgarda dla tak rozumianej nienawiści nie przeszkodziły uważającemu się za najwyższy moralny autorytet i etyczną wyrocznię Michnikowi w popijaniu wódeczki z Urbanem, tym właśnie Urbanem, który – o jego wcześniejszych dokonaniach już nie wspominając – był redaktorem naczelnym arcyzasłużonego w popularyzowaniu mowy nienawiści i wszelkiego umysłowego plugastwa tygodnika „Nie”! Tygodnika, który, dla przykładu, potrafił przed wyborami napisać, że Krzaklewski miał matkę czy babkę Żydówkę (nie mam pojęcia, czy to prawda i wisi mi to, cytuję, bo rzecz charakterystyczna) i pismo Michnika zareagowało na to karcącym tonem w jednym tylko felietonie. Czy Czytelnik potrafi sobie wyobrazić, co by michnikowszczyzna zrobiła z jakimkolwiek prawicowym pismem, które ośmieliłoby się dociekać żydowskich korzeni Kwaśniewskiego?!

Skoro przy Michniku, to rzecz troszkę z innej beczki, ale gdy mówimy o inwazji chamstwa, warto wspomnieć o niej akurat tu. W końcu od kogo wymagać kultury, jeśli nie od takiej intelektualnej i etycznej wyroczni, laureata wszystkich tych nagród i wyróżnień, o których pracowicie informuje jego gazeta. Komu się chce, niech z łaski swojej sięgnie po zapis sławnej rozmowy Rywina z Michnikiem i zwróci uwagę, jakim językiem obaj panowie rozmawiają. Zostawmy na boku treść, chodzi o sam sposób myślenia i formułowania tych myśli. Do złudzenia przypomina to dyskurs pomiędzy dwoma gangsterami, i to z tych stojących raczej dość nisko w mafijnej hierarchii. A to, tymczasem, rozmawiają o interesach czołowy intelektualista III RP, autorytet moralny i oberguru, ze sławnym w tejże III RP i stanowiącym ozdobę jej salonów producentem filmowym.

Ten dysonans, pomiędzy społeczną pozycją protagonistów a używanym przez nich językiem, ktoś się po publikacji rywinowej taśmy odważył na łamach prasy zauważyć. Wywołało to ze strony Michnika gniewne żachnięcie – przecież, oznajmił, on Rywina podpuszczał! Musiał z nim rozmawiać jego językiem, aby tamten się odsłonił! Kiedy Michnik się żachnie i powie coś w gniewnym tonie, to nie ma u nas (na razie – stan z kwietnia 2004) takiej odważnej gazety, poza kilkoma niszowymi pismami świrniętej prawicy, która pozwoliłaby sobie na druk jakiejkolwiek z nim polemiki, więc na tym żachnięciu stanęło.

A tymczasem – guzik prawda. Zapisana na taśmie rozmowa obu panów bynajmniej nie zaczyna się od słów „dzień dobry, jestem Rywin, czy to pan jest Michnik?”. Obaj spotykali się i znali już wcześniej, nie ma co do tego wątpliwości. A skoro tak, to przecież Michnik nie mógł nagle zacząć rozmawiać z Rywinem jakimś innym językiem. Gdyby tak było, Rywin mógłby się domyślić, że rozmówca szykuje mu jakiś numer. A już co najmniej na taśmie niechybnie znalazłoby się jakieś zdanie w stylu: hm, Adaś, co ty dzisiaj tak dziwnie gadasz? Wydaje się oczywiste, że Michnik rozmawiał z Rywinem w ten sam sposób, w jaki rozmawiał z nim zawsze. A trudno przypuszczać, żeby już rozmawiając z nim wcześniej zadał sobie trud podpuszczania go i udawania knajaka, bo to by znaczyło, że z wielkim wyprzedzeniem domyślił się, iż ten facet przyjdzie kiedyś do niego z korupcyjną propozycją – względnie, że, jak sugerował sam Rywin, z góry wybrał go sobie na cel perfidnej prowokacji.