W ze wszech miar godnym uwagi filmie Jerzego Zalewskiego „Dwa kolory” Jan Rokita, który był przewodniczącym wspomnianej przed chwilą komisji, opowiada, jak od ludzi przejętych sprawą i jeszcze wierzących w Zmianę dostawał informacje, że w licznych miejscach Polski na masową skalę niszczone są esbeckie archiwa, co, pomijając już wszystko inne, także w świetle ówczesnego prawa było poważnym przestępstwem. Dysponując konkretami, gdzie i kto, zadzwonił z interwencją do premiera, Tadeusza Mazowieckiego, a ten najnormalniej w świecie spławił go, mówiąc „proszę się w tej sprawie zwrócić do ministra Kiszczaka, ja mam do niego pełne zaufanie”.
Do dziś trudno to zrozumieć. Trudno się dziwić, że w świetle takich informacji wielu ludzi skłonnych jest wierzyć rydzykowym radykałom, że Mazowiecki i jego ekipa, że cały KOR, i w ogóle cała opozycja w peerelu była jednym wielkim, żydowsko-masońskim picem i stworzyła ją sama komuna po to, by potem w ramach perfidnego spisku upozorować oddanie jej władzy i w taki sposób skołować katolicki naród.
Nie, nie – ja, choć też trudno mi to i inne zachowania ludzi „Solidarności” po roku 1989 pojąć, nie uważam, by sprawy były tak debilnie proste. Co zatem uważam? Spokojnie, już jedziemy dalej.
Oto więc wspomnieliśmy o pierwszej przewadze komunistów nad niedobitkami opozycji w roku 1988. Były i inne. Wszelkie rozmowy z opozycją mogła wtedy władza prowadzić z pozycji miażdżącej siły, i opozycjoniści przecież doskonale to wiedzieli. Strajki roku 1988, które stanowiły pretekst do wysunięcia przez komunę propozycji rozmów, były groteskowym, bladym cieniem strajków sprzed ośmiu lat. Strajkowały grupki młodzieży – przytłaczająca większość robotniczych załóg pochowała się pod łóżkami i trzęsła ze strachu tyłkami. Gdyby władza miała kaprys spuścić ZOMO i ludowe wojsko ze smyczy, byłoby po ptakach w minutę osiem. Gdyby, jak to zauważył w jednym z esejów Piotr Wierzbicki, Kiszczakowi i Jaruzelowi coś się nagle odwidziało i zapragnęliby zakończyć rokowania z opozycją tak, jak generałowie sowieccy zakończyli rokowania z dowódcami AK, to znaczy, gdyby kazali na przykład zwinąć swych rozmówców wprost z Magdalenki w trzy budy, wywieźć do więzienia, co ja mówię – do pierwszej z brzegu żwirowni, rozstrzelać i zasypać, to załamane i zmiażdżone społeczeństwo polskie nie zdobyłoby się na żaden znaczący protest, a Zachód zapomniałby o sprawie po dwóch tygodniach. Co najwyżej, podczas kolejnej wizyty w Paryżu Jaruzelowi znowu kazano by wchodzić do pałacu prezydenckiego kuchennymi drzwiami.
Dalej: wbrew temu, co w roku 1988 wydawało się takim misiom jak ja, opozycja była głęboko podzielona. Właściwie od zawsze trwała w niej konkurencja pomiędzy tymi, którzy socjalizm kontestowali niejako od wewnątrz, byli jego wychowankami i zbuntowali się przeciwko nierealizowaniu przez komunistów tego, co komunistyczna ideologia obiecywała – a niedobitkami polski przedwojennej, którzy widzieli w komunizmie narzędzie sowieckiej okupacji i domagali się niepodległości. Czyli pomiędzy, nazwijmy to tak na użytek naszej rozmowy, „rewizjonistów” i „niepodległościowców”. W tej cichej, zawziętej walce, toczonej głęboko pod ziemią, „rewizjoniści” zdecydowanie wygrywali. Z wielu względów. Byli lepiej zorganizowani, bardziej energiczni, sprawniejsi w osiąganiu celów. Umieli dla swych inicjatyw pozyskiwać ludzi. Jeśli Michnik dostrzegał kogoś, kto się wybijał, liczył, dawał nadzieję na przyszłość, to przede wszystkim starał się z nim spotkać – on, albo któryś inny z ważnych „rewizjonistów” – przekonać, oczarować i włączyć do swojej grupy. Dopiero jeśli osoba okazywała się na to odporna, zarządzano wobec niej towarzyski ostracyzm, przestawano o niej i jej środowisku informować w „Tygodniku Mazowsze” i rozpuszczano plotki, że „rozbija podziemie” albo coś jeszcze gorszego. Natomiast „niepodległościowcy” już wtedy porażeni byli sekciarską chorobą, którą w takim rozkwicie mogliśmy obserwować podczas cyrku „integrowania centroprawicy” w latach dziewięćdziesiątych. Pozyskiwanie, przekonywanie, „wkręcanie” się w nowe środowiska i przerabianie ich na swoją modłę, tak typowe dla lewicy, duszy katolicko-narodowej jest najgłębiej obce. W tym środowisku, właśnie odwrotnie, króluje postawa sekciarska: stale trzeba rozwijać czujność w wyszukiwaniu tych, którzy nie pasują, odstają, są nie dość prawomyślni, i od których należy się zdecydowanie odciąć.
„Rewizjoniści” byli dużo chętniej widziani przez zachodnie media, zdominowane przecież przez lewicę, dla której „polski patriota” znaczyło dokładnie tyle samo, co „polski nacjonalista”, a ten ostatni oznaczał pogrobowca faszyzmu, kogoś znacznie gorszego niż komuna. Mikrofony i kamery zachodnich korespondentów kierowały się zatem głównie ku „opozycji demokratycznej”, a to sprawiało, że w oczach zwykłego Polaka, mającego o ideologicznych i personalnych niuansach w łonie opozycji pojęcie dokładnie zerowe, Michnik, Kuroń i Geremek przyćmiewali Moczulskiego, Czumę czy Niesiołowskiego bez reszty. To sprawiało również, że głównie właśnie do „opozycji demokratycznej” szła kasa, maszyny drukarskie i innego rodzaju pomoc. Znacząca część tej pomocy pochodziła, na przykład, od zachodnioeuropejskich trockistów – trudno by się spodziewać, żeby chcieli oni pomagać przyszłym twórcom ZChN. Ale i Amerykanie, zgodnie z opiniami swych analityków, uważali za bardziej wartą wsparcia raczej „demokratyczną”, niż „niepodległościową” część podziemia.
Przedmiot rywalizacji zmieniał się. W pewnym momencie sprawą kluczową było to, kto będzie w imieniu całej antypeerelowskiej opozycji kontaktował się z wolnym światem. Potem – kto zyska wpływ na „Solidarność”, a tak prawdę mówiąc, kto będzie bliżej Wałęsy i będzie mu suflował posunięcia oraz odzywki. A w końcu – kto w imieniu społeczeństwa będzie prowadził negocjacje z komuną. Bo to, że jedynym wyobrażalnym uwieńczeniem wszystkich starań opozycji mogą być tylko jakieś negocjacje, w których da się na czerwonym wymusić bliżej nieokreśloną „finlandyzację”, wydawało się oczywiste. Co niby mogło się, w najśmielszych snach, zdarzyć innego? Zwycięskie powstanie? Upadek Związku Sowieckiego? No, proszę bardzo, pożartujmy sobie jeszcze.
W każdym razie, we wszystkim, co stanowiło przedmiot rywalizacji, „rewizjoniści” wygrywali. W pewnym momencie praktycznie zmonopolizowali kanały informacyjne wiodące na Zachód i „niepodległościowcy” mogli się najwyżej pozżymać nad wierszykiem Szpota „Kostuś i pan Karol” o tym, jak różny, choć niby podobny, jest los Niesiołowskiego i Modzelewskiego. Potem uzyskali znaczny wpływ na Wałęsę, zbudowali informacyjną siłę „Tygodnika Mazowsze”, po latach przekształconego w „Gazetę Wyborczą”. A wreszcie – najpierw sprytnie szantażując „niepodległościowców”, że kto gada z czerwonym, ten zdrajca, a potem w odpowiedniej chwili zasiadając do takich rozmów sami, uzyskali dla siebie decydujący głos po „społecznej” stronie Okrągłego Stołu i będącego jego skutkiem, „kontraktowego” parlamentu.
O tych wszystkich wewnętrznych napięciach, walkach i konfliktach ambicji oraz celów w łonie opozycji nikt nie wiedział lepiej, niż komunistyczna ubecja. Ale miała ona i dalsze przewagi. Specsłużby składały się nie tylko z biurokratów, mięśniaków i fachowych morderców, miały także na swe usługi doskonałych psychologów. Specjalistów od łamania charakterów, od manipulowania ludźmi. Znawców ludzkich słabości. W tym czy innym okresie miały też większość opozycjonistów w więzieniach, mogły stosować wobec nich przeróżne środki nacisku, niekoniecznie po to, by ich złamać.