I, słuchajcie – ci frajerzy ten bałach kupili!
Kupili go jak swój, nie zdając sobie sprawy, co to w istocie oznacza. A oznaczało, że Wałęsa, Michnik, Kuroń i inni, ludzie, będący wtedy żywymi legendami, zaangażowali się na stupajów u komuny! Oni, przywódcy oporu przeciwko komunizmowi, podjęli się teraz pacyfikować antykomunistyczne nastroje społeczeństwa! Wyjść na front, rzucić na szalę cały swój autorytet i wziąć na siebie cały gniew, którego rozmiarów, oczywiście, nie byli sobie w stanie uświadomić – i wszystko to w sumie za bezdurno, za, owszem, realny, ale bardzo ograniczony udział we władzy.
Jakim cudem ten numer mógł się udać? Z jednej strony, opozycja nie zdawała sobie sprawy, w jakim stanie jest kraj i jak bolesnej operacji trzeba dokonać, żeby go uleczyć. Z drugiej, miała o sto osiemdziesiąt stopni różne od prawdy wyobrażenie o nastrojach społecznych. Nie wiem, czy tak ją sprytnie zdezinformowali ubecy, czy zdezinformowała się sama. W każdym razie zupełnie na poważnie liczyła się z niekontrolowanym społecznym wybuchem, z tym, że z nadmiaru entuzjazmu Polacy wyjdą na ulice i naprawdę, tak jak się to śpiewało po pijaku dla pokrzepienia serc, „na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”. Z trzeciej – w rozbitej opozycji dochodziło do głosu nowe pokolenie, radykalne, nie przetrącone, jak niepodległościowcy, i nie zaczadzone komunistycznymi sentymentami z czerwonego harcerstwa, jak rewizjoniści. Tylko było patrzeć, jak ludzie z „Solidarności Walczącej” czy Federacji Młodzieży Walczącej poślą historycznych liderów opozycji do diabła i znajdą sobie przywódców bardziej zdecydowanych. Och, nie oskarżam bynajmniej Wałęsy i jego doradców o taką małostkowość, żeby lękali się o swoją pozycję. Lękali się, że jeśli nie zawrą historycznego kompromisu w porę, to rosnące w siłę młode pokolenie w ogóle taki kompromis uniemożliwi, i wszystko skończy się konfrontacją oraz sowieckim najazdem.
W rzeczywistości prędzej zagrażał wtedy Polsce najazd Marsjan, a społeczeństwo było w totalnym zwisie, nawet nie na dnie, ale głęboko w mule pod nim. Wiara w lepsze jutro i entuzjazm nie powraca szybko. Między czasami, gdy młodzi ludzie wcierali sobie pod powieki tytoń, aby demonstrować rozpacz po zgonie „Wielkiego Stalina”, a czasami, gdy ja i moi rówieśnicy bez cienia lęku wznosiliśmy na korytarzu radosne okrzyki z okazji zgonu jednego z tegoż Stalina następców, minęło trzydzieści lat. Bez mała dwa pokolenia. Od czasu rozjechania czołgami „Solidarności” do Okrągłego Stołu minęło niecałe siedem lat. Za mało, żeby przetrącone społeczeństwo mogło podnieść głowę.
Żeby polska wolność mogła się udać, należało w tym momencie, zaraz po „kontraktowych” wyborach zrobić wszystko, aby ludzi poderwać, zarazić ich entuzjazmem, napełnić nadzieją. Ale nowa władza robiła coś dokładnie odwrotnego: stawała na głowie, żeby stłumić w społeczeństwie wszelką energię, żeby je obezwładnić, rozbroić, wtrącić w apatię, w której właśnie tkwiło w stopniu zagrażającym jego egzystencji! Był to pierwszy z grubych i fatalnych w skutkach błędów, popełnionych przez neosolidarność.
Wynik wyborów w czerwcu 1989 stanowił szok dla wszystkich. Największy dla komunistów, bo okazało się, że ich naukowe badania opinii publicznej, zrobione przez CBOS Kwiatkowskiego-seniora, są o kant de potłuc, że wszelkie oznaki społecznego poparcia, jakie obserwowali, były pozorem, wymuszonym strachem albo nadzieją na apanaże za lizusostwo. Lista PZPR była wycinana nawet w tzw. zamkniętych okręgach wyborczych, a więc tam, gdzie głosowało wojsko i milicja. To był po prostu koniec. Nie pozostawało nic innego, niż rzucić hasło „ratuj się kto może”. Plan komuny poszedł w drebiezgi i gdyby w ciągu następnego roku „Solidarność” zdobyła się na zrobienie dosłownie kilku energicznych posunięć – naprawdę, nie trzeba było niemal wcale wysiłku – po całej tej komunistycznej mafii zostałby tylko smród.
Ale neosolidarność też przeżywała szok. Szok strachu. Szalone, nieodpowiedzialne społeczeństwo zupełnie nie zrozumiało tej misternej gry, jaka się tu toczyła! Naraziło nas na potworne niebezpieczeństwo! Zamiast triumfować, Wałęsa i jego ekipa rzucili się do telewizorów, aby nas, takich jak ja i moi rówieśnicy misiów, dosłownie, opieprzać za to, że nie zagłosowaliśmy na PZPR i że wycięliśmy listę krajową!
Pamiętam z dzieciństwa jakąś idiotyczną dobranockę, bodajże czeską, w której dwa rysunkowe misie siedziały na dachu i zagadywały przyjaźnie do księżyca, a księżyc się nagle odwrócił i, za przeproszeniem, zrobił misiowi na głowę kupę (naprawdę, coś takiego poszło jako dobranocka w telewizji). Otóż widząc, jak Wałęsa i inne legendy walki z komunizmem z paniką w oczach opieprzają naród, w tym i mnie, za to, że nie dojrzeliśmy, nie rozumiemy, że źle zagłosowaliśmy, że bezmyślnie wycięliśmy z przyszłego Sejmu partyjnych reformatorów – widząc, jak Wałęsa i „Solidarność” stają na uszach, żeby tych jednoznacznie przez społeczeństwo odrzuconych parszywych komuchów jednak wepchnąć do parlamentu, poczułem się tak, jak ów miś, którego jego śliczny księżyc złoty nagle obesrał.
Ja to ja, na mnie mógł sobie Wałęsa machnąć ręką. Ale tak samo poczuła się, jak myślę, wielka część społeczeństwa. Nie ta spomiędzy Targowej, Ząbkowskiej i tak dalej, tylko ta, która gotowa była wiele dla „Solidarności” zrobić i wiele znieść. Pomiędzy neosolidamością a społeczeństwem pojawiła się rysa, która w następnych miesiącach miała błyskawicznie urosnąć do rozmiarów przepaści.
Po co, wróćmy do tej kwestii, był komunistom Okrągły Stół? Dlaczego musieli się nań zgodzić, choć, jak pisałem, i jak jasno wynika z ustaleń historyków, bardzo długo ani im to było w głowie? Słucham odpowiedzi.
Żeby wprowadzić kapitalizm? Nie. Pod tym względem przełomem nie był Okrągły Stół, gdzie nic mądrego o gospodarce nie powiedziano, tylko ustawa gospodarcza Rakowskiego. Ta ustawa, która pozwalała swobodnie prowadzić działalność gospodarczą wyłącznie na podstawie wpisu do rejestru w gminie, właściwie położyła kres ideologicznym podstawom „ustroju sprawiedliwości społecznej”.
Żeby uwłaszczyć nomenklaturę? Nie, to też załatwiono już za Rakowskiego. Powstające wtedy masowo spółki, zakładane przez partyjnych dyrektorów, przejmowały państwowy majątek „w drodze wymiany nieekwiwalentnej” – i szlus. Po to, by sekretarze partyjni mogli się zamienić w bogatych kapitalistów, żaden stół, a już zwłaszcza okrągły, potrzebny nie był. Po prostu rejestrowali firmy i brali z banków kredyty, a banki były państwowe i zarządzali nimi ich partyjni kumple. Wyciągali też kasę z państwowych ubezpieczeń, z budżetu państwa, skądkolwiek bądź, czasem wykazując się przy tym pomysłowością, ale przeważnie na chama i na rympał.
Żeby wpuścić do kraju kapitał zagraniczny? To też zaczął robić już Rakowski, co prawda, głównie po to, by ten kapitał został ich właścicielom ukradziony. Do peerelu wpuszczono, na zasadzie pierwszej, eksperymentalnej jaskółki w socjalistycznym obozie, tak zwane firmy polonijne. Firma polonijna składała się z naiwnego polonusa, który przywoził tu kasę, oraz z „partnera krajowego”, którego aprobował teoretycznie Urząd Wojewódzki, a tak naprawdę SB. A potem było jak w starym żydowskim kawale – jeden wspólnik miał doświadczenie, drugi pieniądze, a po roku było odwrotnie. Wspominam o sprawie, bo wielu z tych „krajowych partnerów” z esbeckimi koneksjami odegrało i odgrywa do dziś w polskim biznesie znaczącą rolę, można ich znaleźć na dorocznych listach najbogatszych Polaków tygodnika „Wprost” i w informacjach na temat różnych ważnych prywatyzacji. Równie wielką rolę odgrywają w polskim biznesie do dziś innego rodzaju „przedsiębiorcy polonijni”, ci, którzy do kraju wrócili dopiero w latach dziewięćdziesiątych, a wcześniej obracali za granicą kasą otrzymywaną od rezydentur peerelowskiego wywiadu.