Выбрать главу

Do tego wszystkiego komuna wcale nie potrzebowała legalizować na nowo „Solidarności”, pozwalać na wolne wybory i tak dalej. Wręcz przeciwnie, skoro już zdecydowali się komuniści posłać światłe wskazania Marksa i Lenina do śmieci i zostać kapitalistami, to związki zawodowe i demokracja były im w tym tylko przeszkodą. Znacznie chętniej dokonaliby ustrojowej transformacji taką metodą, jaką później zastosowały Chiny. Ba, byli nawet opozycyjni publicyści, którzy uważali taki wariant – mówiąc hasłowo, kapitalizm bez demokracji – za wcale korzystny dla Polski, by przypomnieć tylko świetny „List do porucznika Borewicza” śp. Mirosława Dzielskiego. I nawet skłonny byłbym się zgodzić, że byłoby to nie najgorszym rozwiązaniem, lepszym w każdym razie, niż wariant „demokracja bez kapitalizmu”, do którego się po piętnastu latach niepodległości zbliżamy. Ale to czysto teoretyczne igraszki. Jaruzelski nie był Pinochetem, takie porównanie tylko obraża chilijskiego dyktatora, który wprawdzie wylał nieporównanie więcej od Jaruzela krwi, ale w przeciwieństwie do niego zrobił to dla dobra swojego narodu, a nie dla utrzymania go w poddaństwie.

No więc co sprawiło, że polscy towarzysze biznesmeni nie mogli pójść drogą chińskich, tylko musieli zgodzić się na Okrągły Stół, a w konsekwencji demokratyzację i oddanie władzy?

Jedna prosta sprawa: nie byli w stanie zapanować nad finansami państwa i nad inflacją. Załatwiły ich, tak jak w ogóle „realny socjalizm” na całym świecie, prawa ekonomii. Bo, przykro powiedzieć, ale to nie żadna opozycja obaliła socjalizm, choć Wałęsa skromnie przypisuje sobie tę zasługę przy każdej możliwej okazji, a i jego byli współpracownicy od niej nie stronią. Gdyby ten system był wydolny ekonomicznie, czerwone flagi z sierpem i młotkiem nadal powiewałyby nad Kremlem, Warszawą i Berlinem, i nie mógłby zmienić tego żaden strajk ani żadne dolary od CIA – dopiero, co najwyżej, parędziesiąt celnie wymierzonych atomówek, a na to raczej by się nie zdecydowano.

Realny socjalizm, pozwolę sobie powtórzyć, wykończyły prawa ekonomiczne. Z tymi prawami komuniści nie byli sobie w stanie poradzić, bo nie dało się ich rozstrzelać, zastraszyć ani kupić – można było tylko udawać, że ich nie ma. A to nic nie dawało. Prawa ekonomiczne działają nie dlatego, że zostały przegłosowane na radzie ministrów. Działają, bo istnieją obiektywnie – tak samo, jak każdy, choćby w życiu nie słyszał o Newtonie, albo zgoła nawet sformułowane przez niego prawo zdecydowanie odrzucał, jeśli skoczy z urwiska, to spadnie na de i ją sobie obtłucze. Otóż jedno z tych zlekceważonych w peerelu praw ekonomii spowodowało, że skoro zaczęto bezmyślnie drukować puste pieniądze, to ich ilość w obiegu stale wzrastała. Można to uznać za swoistą, pośmiertną (oczywiście, mówimy o śmierci politycznej) zemstę Gierka na Jaruzelskim. Po przekroczeniu pewnego progu już żadne czołgi, bagnety ani terenowe grupy operacyjne nie były w stanie zatrzymać ciągłego namnażania się w obiegu pieniędzy bez pokrycia. A jednocześnie jednak uruchomiono, w ramach reform, mechanizmy nie pozwalające już w nieskończoność fikcyjności waluty ukrywać. Jeśli chciało się robić kapitalizm, to ten kapitalizm wymagał realnego pieniądza, a nie zadrukowanych papierków. Jeśli chciało się otwierać na Zachód, to trzeba się było liczyć z elementarnymi standardami światowych instytucji finansowych. Tymczasem „nawis”, jak go nazwano, rósł, inflacja się rozkręcała, kolejni partyjni reformatorzy odpadali od sterów, i w końcu stało się jasne, że jeszcze kilka, kilkanaście miesięcy i sprawa się musi rypnąć: finanse państwa pękną jak mydlana bańka i rzesza ludzi nie tylko nie dostanie pensji, ale nagle zobaczy, że wszystkich ich oszczędności, wkładów mieszkaniowych, przedpłat i tak dalej po prostu nie ma. W roku 1950 w podobnej sytuacji komuna zrobiła „wymianę pieniędzy”, po prostu konfiskując nadmiar złotówek, ale czterdzieści lat później coś podobnego było nie do pomyślenia. Komuna miała już z polactwem swoje doświadczenia, pamiętała, jakie bywają tu skutki podniesienia o parę złotych cen cukru czy mięsa, i mogła się spodziewać, że jak po takim numerze apatyczne i osowiałe społeczeństwo dostanie nagle wigoru, to piosenka o komunistach wiszących na drzewach zamiast liści przestanie być jedynie biesiadną przyśpiewką. A na sowiecką pomoc, przypominam, liczyć już nie mogli.

„Solidarność” jako się rzekło, siadała do Okrągłego Stołu z żądaniami ekonomicznymi, które nazwać idiotycznymi będzie uprzejmością. Potem, jak wiemy, sytuacja gwałtownie przyspieszyła i okazało się, że neosolidarność musi stworzyć rząd. Legenda głosi, że wszystkie teki rozdzielono bez wielkiego trudu, natomiast na ministra finansów chętnego po prostu nie było. Wszyscy profesorowie, do których się zwracano, uprzejmie zapewniali, że chętnie będą doradzać, ale co do ministrowania, to bardzo dziękują, nie. W przeciwieństwie do polityków wiedzieli doskonale, co się dzieje, i trudno się dziwić, że żaden nie miał ochoty usiąść na tykającej bombie. W końcu rozbrojenia tej bomby podjął się nikomu wcześniej nieznany Leszek Balcerowicz.

Balcerowicz jest dobrym ekonomistą, może nawet bardziej na miejscu będzie powiedzieć – wybitnym, nie mnie, prostemu dziennikarzowi, rozdzielać takie tytuły. Ale nie jest, na litość boską, cudotwórcą. Jakikolwiek by wybrał sposób urealnienia waluty, czy była to operacja kursowa, czy walutowa „kotwica”, czy przyjąłby zamiast kursu stałego płynnie, stopniowo regulowany, co postulowała potem centroprawica z takim zadęciem, jakby cokolwiek to zmieniało – jakkolwiek, powtórzę, to robił, skutek musiał być ten sam. Fikcyjne pieniądze musiały zniknąć. A tym samym, znikały ludziom z kont, książeczek czy bieliźniarek oszczędności całego życia. Sto dolarów, ciułanych latami i przechowywanych na czarną godzinę przez cały peerel, przestawało nagle być majątkiem, a stawało sumą zupełnie przeciętną. Gromadzony przez kilkanaście lat „wkład” na książeczce mieszkaniowej można było po paru miesiącach włożyć sobie co najwyżej w… No, dobrze, ugryzłem się w ostatniej chwili w język – Czytelnik i tak wie, co chciałem powiedzieć.

„Reforma Balcerowicza oznaczała bezprzykładną grabież oszczędności społeczeństwa”, powtórzył kilkakrotnie prawicowy publicysta, którego skądinąd znam i poważam. Ależ nie, wcale nie tak! W czasach Balcerowicza tych oszczędności dawno już nie było. One zostały rozgrabione i roztrwonione o wiele wcześniej, głównie na ten tak do dziś uwielbiany przez polactwo gierkowski cud, że czy się stało, czy leżało, kasa się zawsze znajdowała. Komunizm dożył swoich dni, i przyszedł moment, kiedy trzeba było przyznać, że to wszystko było oszustwo, że czerwony płacił ludziom bezwartościowymi papierkami.

A nie było wyjścia – jeśli Polska miała przystąpić do odbudowy, trzeba było te sprawy wyczyścić. Trzeba było ściągnąć z rynku inflacyjny „nawis”, a wypłaty w państwowych przedsiębiorstwach zdusić „popiwkiem” do czasu ich sprywatyzowania i poddania zasadom gry rynkowej. Gdyby spróbował tego premier Rakowski, nie skończyłoby się na pajacowaniu z krawatem, jak na sławnym spotkaniu w Stoczni Gdańskiej. Właśnie dlatego komuch musiał się pogodzić z myślą o oddaniu władzy „Solidarności”. I właśnie dlatego naiwność opozycji, która nie zdając sobie w ogóle sprawy z sytuacji całe to, przepraszam za słowo, gówno, wzięła ochoczo na siebie, była dla komuny po prostu darem z niebios.

Jest dzisiaj, oczywiście, ciekawym przedmiotem „igraszek swobodnego umysłu” gdybanie, jak można było w tej sytuacji przejąć władzę mądrzej. Niektórzy twierdzą, że operację ściągania z rynku „nawisu” należało połączyć z powszechnym uwłaszczeniem. Przeciętny Polak widziałby wtedy, że wprawdzie znikają mu oszczędności, ale coś dostaje w zamian. Tym czymś byłaby własność – ponieważ w roku 1990 wszelka własność, potem przekazana samorządom, była jeszcze państwowa, można było rozdać i mieszkania, i inne mienie komunalne, i udziały w prywatyzowanych przedsiębiorstwach. Rzecz dałaby się przeprowadzić, dałaby się uzasadnić – w końcu całe to mienie, zagarnięte jako „państwowe” przez komunę, było wypracowywane przez pokolenia poddanych socjalisticzieskoj własti. No i, przede wszystkim, z punktu zaczęłoby się tworzyć normalne, zdrowe społeczeństwo w miejsce postniewolniczego społeczeństwa pańszczyźnianego. Same plusy. Minus tylko jeden: wtedy, u schyłku roku 1989, nie było żadnej siły politycznej, która by wpadła na ten pomysł i mogła go zrealizować.