Выбрать главу

Po szwedzkim Potopie, kiedy to, jak śpiewamy w naszym hymnie narodowym (jeśli kto zna cały jego tekst, oczywiście – wedle badań jest takich coś ze 3 procent), Czarniecki wrócił się przez morze, jego chorągwie zostały wyrżnięte w pień w bratobójczej bitwie pod Mątwami. Była to bitwa wieńcząca rokosz podniesiony przez innego wybitnego dowódcę wojny ze Szwedami, Lubomirskiego. Wojska królewskie zderzyły się z wojskami rokoszan z taką zawziętością, jakiej, wedle świadków z epoki, nie okazywały w żadnej z wcześniejszych bitew z najeźdźcą. Szwedom często dawały „pardon” – rodakom nie. Jeńców nie brano, rannym podrzynano gardła. Najświetniejsze, dopiero co zwycięskie wojska Rzeczypospolitej wymordowały się nawzajem w jakimś niepojętym szale dzikiej nienawiści.

Tak zwana wojna na górze była powtórką tego szaleństwa. Wobec komunistów nigdy nie wykazali jej uczestnicy ani cienia tej nienawiści, z jaką rzucili się do gardeł sobie nawzajem. Trzeba by naprawdę wielkiej klasy psychologa, aby rozpętlił ten węzeł. Na pewno, u podstaw tego wszystkiego leżało błogie przekonanie, że sprawa z komunistami jest całkowicie zamknięta, że reformy idą same z siebie, społeczeństwo cieszy się i chwali nową władzę, a sztandar „Solidarności” powiewa wysoko i ktokolwiek wyrwie go pozostałym i będzie trzymał, ten wygrywa wszystkie wybory w cuglach jeszcze przez co najmniej dwanaście lat – wszystko to było jak najdalsze od prawdy, ale w neosolidarności zapanowała wtedy już nawet nie ślepota, ale jakieś zacietrzewienie, żeby nie tylko nie dostrzegać rzeczywistości, tylko żeby ją dostrzegać inaczej, żeby wręcz, pokazując czarne, domagać się od wszystkich zapewnień, że widzą białe, jako deklaracji lojalności. Na pewno była w tym skumulowana złość z wielu lat wspólnego duszenia się w podziemiu, jakaś, jak to nazywa psychologia, „furia ekspedycyjna”, tłumiona latami, której wreszcie można było pofolgować i wziąć odwet – na tym chamie, że przez tyle lat musieliśmy się przed nim płaszczyć i go okadzać, na tamtych cwaniaczkach, że nas odcięli od kontaktów z Zachodem, pieniędzy i maszyn, na tych oszołomach, którzy chcą tutaj budzić endeckie upiory; a do tego jeszcze doszły jakieś zupełnie nie do wyjaśnienia normalnemu człowiekowi urazy, że ileś tam lat temu ktoś komuś nie podał ręki, albo powiedział komuś, że słyszał o innym, jak tamten mówił o tym, że ktoś słyszał, że on kapuje ubecji, czy coś takiego.

Jeśli w nadmiarze targających mną uczuć zatracę na chwilę stylistyczną przyzwoitość i pojadę urbanem, że nie było takich chujów, jakich by wtedy na sobie nawzajem bohaterowie podziemia, żywe legendy, bojownicy z komunizmem i tak dalej, publicznie nie powiesili, to i tak zdanie to zabrzmi słabiej, niżby należało.

*

Kiedyś pisałem, że bohaterowie podziemia z natury nie nadają się na polityków w państwie demokratycznym. Nie chcę powtarzać całego tego wywodu, ale muszę się tu odwołać do niego. Te cechy osobowości, które w totalitaryzmie tworzyły bohatera, w demokracji tworzą warchoła. Niezłomność, która była cnotą u bohatera antytotalitarnej opozycji, u polityka zamienia się w ośli upór, nieprzyjmowanie do wiadomości faktów i niezdolność do jakichkolwiek kompromisów. Człowiek, który z podziemia trafił do normalnej polityki, odstrasza od siebie wyborców, bo guzik go zawsze obchodziła jakakolwiek publiczność, zresztą w ogóle jej nie miał; powoduje jeden rozłam po drugim, bo wobec systemu każdy był w gruncie rzeczy sam i nikt nie nauczył się grać w drużynie; no i koniec końców niszczy wszystko, bo nie interesuje go nic mniej niż stuprocentowe zrealizowanie swojej woli, nie ustąpi przed argumentem, skoro nauczył się nie ustępować przed więzieniem, a w polityce nigdy nie wygrywa się w stu procentach, kto mówi „wszystko albo nic” może być pewien, że skończy się na niczym.

Bohaterowie podziemia nie nadawali się na polityków; nieszczęście polega na tym, że innych kadr dla polityki w wolnej, demokratycznej Polsce nie było. Z poczucia obowiązku poszło do polityki trochę intelektualistów, ale ci się do tego na dłuższą metę nie nadawali jeszcze bardziej – zresztą o tym wiedzieli. Jedyną alternatywę dla działaczy podziemia stanowili ludzie ze starego, komunistycznego aparatu. Przyprowadził ich potem szeroką ławą Miller, i to nie tylko ze wspominanych tu związków socjalistycznej młodzieży, ale z komend milicji i komitetów wojewódzkich. Z wiadomym skutkiem. Do tego doszli jeszcze działacze związków zawodowych i związków rolników – a to jest dopiero mętownia, co się zowie, i kto przeciera dziś w zdumieniu oczy, co w Sejmie Rzeczypospolitej robią typki z „Samoobrony”, ten niech się nastawi na jeszcze fajniejsze doznania.

Mam wrażenie, że do tego zestawu cech bohatera podziemia, które strasznie utrudniają mu bycie demokratycznym politykiem, trzeba dodać jeszcze jedną, o której we „Viagrze maci” zapomniałem, więc od tego zdania już się nie powtarzam. Jest to swoista zawziętość w odrzucaniu tego, co nie pasuje do przyjętych założeń. Mówią ci wszyscy: to nie ma sensu, to się nie uda, oni są niepokonani i tak dalej, a ty zaciskasz zęby i robisz swoje. Konsekwentnie i niezłomnie. Nie od rzeczy dodać będzie, że ten przez nikogo nie oczekiwany cud, jakim było załamanie się Sowietów, dla ludzi kierujących się w życiu tą niezłomnością był potwierdzeniem, iż tak właśnie robić należy, na nic nie zważać, nie zawracać sobie głowy faktami, tylko uparcie realizować, co się raz postanowiło.

Przyznam, że bez takiej psychologicznej hipotezy nie jestem w stanie niczym wytłumaczyć ani nijak pojąć postępowania neosolidarności. Kolejne fakty niweczyły z hukiem całą tę sprytną, ubecką grę, w jaką wciągnął ich czerwony przy Okrągłym Stole, ale solidarnościowcy z premedytacją nie chcieli tego widzieć. Sowiety zdychały, o żadnej interwencji nie było mowy. Komunizm walił się w kolejnych krajach. Nie było żadnego powodu trzymać się traktatu wymuszonego zupełnie innymi warunkami – ale Mazowiecki i cała Familia z jakąś sklerotyczną zajadłością trzymali się go tym bardziej kurczowo, im mniej miało to sensu. Czerwony uciekał w rozsypce, a oni ani na to spojrzawszy, mozolnie realizowali kolejne drobne kroczki, w ramach zaplanowanego na najbliższych trzydzieści lat programu mającego stopniowo dać Polsce względną autonomię w ramach sowieckiego bloku, który, ale na to też ani spojrzeli, właśnie przestawał istnieć. Nagle okazało się, że obok pacyfikowania społeczeństwa i niedopuszczania do wybuchu entuzjazmu z powodu odzyskania niepodległości, który to wybuch mógłby sprowokować sowiecką inwazję, neosolidarność ma jeszcze jeden nadrzędny ceclass="underline" niedopuszczenie do zbyt szybkich zmian.

Przez pięćdziesiąt lat czerwony obsadzał stanowiska wedle zasady bierny, mierny ale wierny, nie fachowiec, ale partyjny, awansował tym wyżej, im kto bardziej bezmyślny i przez to bardziej oddany oraz mniej niebezpieczny dla władzy – i nagle okazało się, że ludzie zajmujący właśnie wskutek takiej polityki kadrowej stanowiska są najlepszymi fachowcami, jakimi Polska dysponuje, i wyrzucać ich w żadnym wypadku nie wolno. Przez pięćdziesiąt lat kontrolowali Polskę Sowieci. Usadzali w kluczowych punktach państwa, w wojsku, w służbach specjalnych swoich ludzi. Sowieccy doradcy plątali się gdzie chcieli, wzywali do siebie kogo chcieli na rozmowy, poza wszelką służbową hierarchią, montowali swoje agentury – nagle się okazało, że to właśnie ci ludzie są najwierniejszymi Polsce patriotami, że „Solidarność” po to objęła władzę, aby ich ochronić przed niepotrzebnymi zmianami. Przez pół wieku komuniści dopuszczali się najgorszych zbrodni – nagle okazało się, że wystarczy przy oberubeku, ojcu chrzestnym wszystkich zbrodniarzy, posadzić jakiegoś dziadka z „Tygodnika Powszechnego”, który, gdyby mu podwładni przyszpilili do pleców kartkę z brzydkim wyrazem, chodziłby tak ruski miesiąc, i szef całego aparatu zbrodni i terroru staje się człowiekiem godnym całkowitego zaufania, a potem wręcz „człowiekiem honoru”.