Od momentu wojny na górze Polska znalazła się w dryfie. Szczęśliwie, geopolityczne prądy niosły nas w nie najgorszą stronę – ku Ameryce i Europie, ku Unii i NATO, ku spełnianiu kryteriów Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Kolejne ekipy, jako tako tym administrując, nie zdołały nas na razie z tej drogi zawrócić, choć zarazem w imię rozpanoszonego partyjniactwa coraz bardziej psuły państwo, zawłaszczając jego struktury, mnożąc biurokrację i okazje do korupcji. Dryfujemy w dobrą stronę, ale nasze państwo gnije i nie widać, kto i jak mógłby to gnicie powstrzymać.
Wystarczy pojechać do Bułgarii czy na Ukrainę, by uświadomić sobie, o ile mogło być gorzej. Ale zamiast się cieszyć z byle czego, myślmy raczej, o ile mogło być lepiej. Szansa na Polskę mnożącą dostatek w tempie Estonii, na Polskę sprawiedliwą, nie obciążoną całym parszywym dziedzictwem peerelu, była w zasięgu ręki. Została zmarnowana, bo ludzie, którzy w decydującym momencie rozstrzygali o biegu wydarzeń, ludzie, którym trafił się „złoty róg”, nie kierowali się dobrem Polski, ale swoimi drobnymi zawiściami, frustracjami, obsesjami, wreszcie interesami swoich koterii, nawet tych zresztą nie potrafiąc prawidłowo zdefiniować. Nie można było od nich wymagać geniuszu, trudno, to nie ich wina, że nie trafił się wśród nich żaden Reagan ani Piłsudski. Ale można było wymagać odrobiny rozsądku i zwykłej, ludzkiej uczciwości. Tego im też zabrakło. Zawiedli na całej linii. Czy jest w ogóle cokolwiek, co im dziś można powiedzieć?
Moja babcia, gdy rozmowa schodziła czasem na jakieś doznane kiedyś przez nią krzywdy, używała wobec ich sprawców takiego pełnego bezsilności złorzeczenia: bodajbyś z piekła nie wyszedł. To, że ja, jakiś tam mały miś, czuję się przez swoich bohaterów z dzieciństwa okłamany i zdradzony, to, że musiałem ze wstydem i zażenowaniem patrzyć, jak pogrążają się oni w obłędzie, a mój kraj pakują w bagno, to, że udowodnili mi czarno na białym, że uwierzyłem miernotom, pętakom i durniom, to wszystko nie byłoby warte przekleństwa. Ale to, że zmarnowano niepowtarzalne szanse, o jakich całe pokolenia Polaków nie mogły nawet marzyć…
Bodajbyście z piekła nie wyszli, wy, zadufani w sobie, skaczący sobie do gardeł głupcy, coście dla swoich ambicji uruchomili lawinę, która zniszczyła wielki, wspaniały mit „Solidarności” i wszystko to, co mógł z niego naród mieć. Bodajbyście z piekła nie wyszli. Bodajbyście tkwili tam po wieczność razem z wszelką komunistyczną kanalią, z tłumem szpicli, szujek, komunistycznych redaktorków, opluwaczy i aparatczyków, z mordercami Pyjasa, Popiełuszki, Zycha, Suchowolca, Przemyka, Bartoszcze, Pańko, Falzmanna…
Chyba się nie gniewacie? Sądząc po waszych dokonaniach z historii najnowszej, nie będzie wam takie towarzystwo niemiłe. Nie aż tak w każdym razie, jak byłych przyjaciół z podziemia.
Rozdział VII
Nie skończyliśmy jeszcze o nieszczęściach, jakie wynikły z wojny na górze – przerwałem, tylko by nabrać oddechu i trochę się wysapać. Przepraszam Czytelnika, jeśli już ma dość, ale pozostała jeszcze jedna sprawa, której absolutnie nie wolno mi pominąć, i zresztą najbliżej związana z tematem książki.
W wojnie na górze Familia sięgnęła z punktu po to, co uważała, nieco przesadnie, jak się miało okazać, za swój najoczywistszy atut – po stwierdzenie, że jest ona elitą tego kraju. A zatem ci, którzy ustawiają się do niej w opozycji, są, tutaj padały różne określenia, ciemnogrodem, czarną sotnią w każdym razie odwrotnością elity. Jeśli jesteś z Familią jesteś inteligentem, jeśli przeciwko – mówiąc delikatnie – nie jesteś inteligentem. Proste jak konstrukcja cepa.
Nie miało to nic wspólnego z prawdą. Mazowiecki nie był kandydatem inteligencji, występującym przeciwko kandydatowi roboli i chłopstwa, Wałęsie. Odsetek pracowników umysłowych (bo tylko tak można to statystycznie zmierzyć) w obu elektoratach był niemal identyczny. Ale propagandowa siła „Wyborczej” zrobiła wtedy i w następnych miesiącach swoje – udało się „bycie inteligentem” utożsamić z byciem wyznawcą michnikowszczyzny i wyborcą Unii Demokratycznej, względnie Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Oczywiście, twórcy tej propagandy – możliwe zresztą, że nawet niespecjalnie cokolwiek tu tworzono, że ten a nie inny ton licznych artykułów i wypowiedzi w mediach pojawił się i podchwycony został spontanicznie – przekonani byli, że z inteligencją w Polsce jest tak, jak z „klasą średnią” w USA. Jeśli wierzyć własnym deklaracjom, to amerykańska klasa średnia obejmuje dziewięćdziesiąt parę procent społeczeństwa – niemal każdy, kogo o to spytać, uważa się za członka klasy średniej, czy jest milionerem, czy starym komiwojażerem. Wydawało się Familii, że u nas każdy będzie chciał być inteligentem. Zwłaszcza, jeśli będzie to takie proste – tylko słuchać autorytetów moralnych i pilnie powtarzać to, co ogłoszą one w gazecie.
Nie była to wcale nieprzytomna intuicja. Michnik i jego kompania trafili tu doskonale w potrzeby bardzo licznej grupy ludzi. Być może ta grupa nie była jednak aż tak liczna, jak się to Familii wydawało, ale nie tu tkwił główny błąd. Sądzono, że zachowania tej grupy są przez resztę, świadomą swej podlejszej wobec niej kondycji, kopiowane w ramach podobnego snobizmu, jaki rządzi społeczeństwami zachodnimi – gdy tymczasem była ona przez resztę społeczeństwa traktowana bardzo podejrzliwie.
Muszę przyznać, że nie cierpię używać w tym kontekście słowa „inteligencja” i czynię to tylko dlatego, że „pracownicy umysłowi” to jakiś peerelowski językowy koszmarek. Nie lubię słowa „inteligencja” z uwagi na jego dwuznaczność. Używane w odniesieniu do grupy ludzi zdaje się ono sugerować, że chodzi o ludzi szczególnie inteligentnych, co jest mylące: nieszczęście na tym właśnie polega, że polska inteligencja jest, w swej masie, inteligentna niespecjalnie.
Co gorsza, polski inteligent jest wyjątkowym konformistą. Owszem, uwielbia mieć własne zdanie, ale pod warunkiem, że jest to zdanie podzielane przez wszystkich innych. Z przejęciem powtarza więc obiegowe banały i nawet nie przyjdzie mu do głowy, aby zadać jakieś pytanie. Uwielbia chodzić w nogę, być w masie, po słusznej stronie i śpiewać w chórze. Wielkie sukcesy „Gazety Wyborczej” mają swe źródło, poza oczywiście jej niewątpliwym profesjonalizmem, w tym, że umiała pełnić rolę codziennego podręcznika dla inteligenta, co mówić, co myśleć i przede wszystkim, co stanowczo odrzucać, aby nikt nie mógł ci zarzucić, że nie jesteś inteligentem. W końcu stał za tą gazetą kwiat polskich intelektualistów, uwiarygodniali ją profesorowie i nobliści, a ludzie o wielkich, sławnych nazwiskach, którzy mieliby ochotę podejmować z nią spór, przez długi czas w ogóle nie mieli tego gdzie zrobić.
Środowiskowa presja, by mieć słuszne, odpowiednie zdanie, by nie odstawać od wzorca narzuconego przez, jak to nazywał Piotr Wierzbicki, „eleganckie towarzystwo”, jest naprawdę silna. Jestem publicystą, który dość często wygłasza poglądy zaskakujące, politycznie niepoprawne, dla niektórych nawet, bywa, szokujące. Bynajmniej nie wskutek jakiegoś z góry przyjętego założenia, żeby szokować i mieć zawsze inne zdanie niż wszyscy. Jestem od takich pomysłów jak najdalszy, tak zwane „dowalanie równo wszystkim”, które w niektórych środowiskach uchodzi u nas za wielką cnotę, uważam za jakiś ponury absurd, bo „dowalać” trzeba nie „równo”, tylko tym, którzy na to zasłużyli. Ale ponieważ mam zasadę, żeby mówić i pisać to, co myślę, często rzeczywiście, przepraszam, że jeszcze przez jedno zdanie pozostanę w tym żargonie, coś „dowalającego” mi spod pióra spływa. Często słyszę potem (przepraszam, nie chełpię się, potrzebne mi to do wywodu): wie pan, ale pan dobrze napisał, dokładnie to, co ja sam na ten temat uważam!