Выбрать главу

Kiedy słyszę coś podobnego od taksówkarza albo inżyniera budowlanego, który nie ma okazji do wygłaszania tego, co uważa, przyjmuję to jako komplement i miłą oznakę, że mój wysiłek na coś tam się przydaje. Ale częściej, niżby się to mogło zdawać, słyszę takie komplementy od ludzi, którzy spokojnie mogliby podobną opinię wygłosić sami, mało tego, zabrzmiałaby ona wtedy znacznie mocniej, niż kiedy firmuje ją jakiś Ziemkiewicz. I nawet, myślę sobie, byłoby to dla sprawy doskonale, gdyby taką właśnie opinię wygłosił ktoś, kto nie jest uważany za prawicowca, oszołoma albo chorego z nienawiści.

Jak na potomka chłopów jestem dziwnie uprzejmy, więc nigdy jakoś nie zareagowałem pytaniem: no to dlaczego pan sam nigdzie tego nie napisze, dlaczego ja to musiałem zrobić? I tak wiem, co bym usłyszał po długiej chwili zdumionego milczenia: no, wie pan, jak to by było przyjęte, co by o mnie powiedziano?

Konformizm polskiego inteligenta wynika z jego dwóch wielkich kompleksów. Pierwszy silny jest szczególnie u tych, którzy stanowią liczebną większość: ludzi ze społecznego awansu, inteligentów w pierwszym pokoleniu, zwanych pogardliwie „półinteligentami”. Sam nie wywodzę się ze starej inteligencji, więc doskonale ten kompleks znam i rozumiem. Studia w peerelu, wbrew dzisiejszym wspominkom różnych sklerotyków, przeważnie warte były niewiele, i z dekady na dekadę mniej. Na tych, które pamiętam z autopsji, można się było czegoś nauczyć, jeśli się ktoś uparł – ale równie dobrze można było się nie nauczyć niczego i mieć dokładnie taki sam dyplom. Polski inteligent z awansu czuje swoją niekompetencję, słabość, i to go powstrzymuje przed ryzykiem własnego zdania. Wygłaszając opinię oryginalną, a już zwłaszcza sprzeczną z utartymi poglądami, potępioną przez autorytety, ośmielając się na spór, naraża się, że ktoś wytknie mu słomę w butach, której się bardzo wstydzi i bardzo by chciał ją ukryć.

Kompleks jest tym silniejszy, im w istocie bardziej ułamkowa jest inteligencja inteligenta i im mniejszy dystans dzieli go od środowiska, z którego wyszedł. Półinteligent w stopniu nieporównywalnym z inteligentem prawdziwym czuje się czymś lepszym od „chama” (w tym kontekście nie przypadkiem biorę to słowo w cudzysłów). Swój awans uważa za wielką nobilitację, chce nim kłuć w oczy, podkreślać na każdym kroku przynależność do kasty wyższej. Dla takich ludzi oferta Familii była czymś wspaniałym. I to oni właśnie stworzyli publiczność z największym zapałem podchwytującą kawały o Wałęsie, mądrości o „państwie wyznaniowym” szykowanym tu jakoby przez „czarnych”, oni najgoręcej oklaskiwali i z przejęciem powtarzali intelektualne wygibasy publicystów „Gazety Wyborczej”, udowadniających zgodnie z aktualną polityczną potrzebą, że sprawiedliwość jest zemstą, donoszenie za pieniądze nieszczęściem dla donosiciela, czerń bielą, uczciwość świństwem, świństwo cnotą, religijność fanatyzmem, a żadnego komunizmu nigdy w ogóle w Polsce nie było i tak dalej, można by tu wyliczyć szereg podobnych liczmanów z michnikowego niezbędnika, ale w sumie po co.

Jest też, oczywiście, w Polsce wciąż trochę starej inteligencji, z tradycją pokoleń, nie tak skłonnej do zamykania ust na pierwszą pogróżkę, że jeśli ośmielasz się mieć inne od autorytetów zdanie, to widocznie jesteś jakimś prymitywem i ciemnogrodzianinem. Są zresztą też, trudno tu generalizować, i wśród tych bez takiej tradycji ludzie na tyle pewni swej klasy i wartości, że szantaż jedynie słusznych poglądów na nich nie działa.

Ale trzeba pamiętać, że, jak to już sobie mówiliśmy, te niedobitki prawdziwej polskiej inteligencji przez pół wieku poddane były inwazji chamstwa na każdą dziedzinę życia publicznego. Człowiekowi, mającemu słabe, kruche paznokcie i zęby przystosowane do rozdrabniania ugotowanego pokarmu w walce wręcz trudno jest pokonać dzikie zwierzę, które do walki na szpony i kły przystosowane jest z natury. Podobnie bezbronny jest wychowanek starej, inteligenckiej rodziny w starciu z wypuszczonym z czworaków chamem, dla którego deptanie cudzej godności, walenie na odlew i urąganie jest chlebem codziennym, bo wiadomo – nie weźmiesz od razu pod fleki, to ciebie wezmą.

Inteligencja żyła w peerelu w stanie oblężenia i udręczenia – przez partyjnego dyrektora z awansu, przez chamusiowatych „fachowców”, demolujących dom przez tydzień, by wymienić dziurawą rurę, urzędasów, sklepowe, szoferaków… Wspominałem tu o filmach Barei: przecież cham, dręczący człowieka przyzwoitego, całe stada takich prześladujących go chamów, bezczelnych, perfidnych i prymitywnych, to najczęstsza w tych filmach sytuacja fabularna. W jednym z odcinków „Zmienników” poczciwy taksówkarz, litując się nad prośbami pasażerów, którzy uszkodzili mu samochód, macha ręką na poniesioną stratę, godząc się, że mu to potrącą z pensji. A gdy odchodzi, pasażer mówi do żony: „musi, taka jego mać, nieźle kraść, jak go stać na takie gesty”. To nie były dowcipy wyssane z palca, takie było polactwo w całej swej krasie, i takie jest nadal.

Więc trudno się dziwić, że ta sytuacja ciągłego oblężenia wywołała u polskiej inteligencji reakcję obronną: skłonność do idealizowania własnego środowiska, potrzebę takiego inteligenckiego azylu, gdzie wszyscy potrafią się posługiwać nożem i widelcem, toczą miłe, erudycyjne dialogi, nie kłócą się. Nie ma co gadać, eleganckie towarzystwo, które dała tym ludziom michnikowszczyzna było właśnie tym, czego potrzebowali zgoła rozpaczliwie.

Nie można odmówić Familii sukcesu. Ona rzeczywiście w pewnym momencie praktycznie zmonopolizowała polską inteligencję i miała prawo twierdzić, że przemawia jej głosem. Z Michnikiem, Kuroniem, Geremkiem i nawet pomniejszymi postaciami tej grupy się nie dyskutowało. Sam fakt podjęcia takiej dyskusji był grzechem niewybaczalnym i dyskwalifikującym. Jeśli ktoś głosował na PC czy ZChN, to musiał się tego wstydzić. A my, z naszymi prawicowymi, biedującymi gazetkami, byliśmy, co tu gadać, marginesem. Marginesem dodatkowo zaszachowanym wciąż przez różnych autentycznych antysemitów, moczarowców i siódme wody po ONR, przez to wszystko, co hasłowo nazywam tu Konfederacją – których z kolei „Wyborcza”, tym chętniej, im byli bardziej skrajni i żenujący, cytowała na swoich łamach, podtykając inteligentom: patrzcie, oto ci, którzy nienawidzą Unii Demokratycznej, oto są ci, którzy wojują z Michnikiem. I inteligentowi do głowy nie przyszło, żeby wziąć do ręki tekst Wierzbickiego, Łysiaka czy Rymkiewicza, o jakimś Ziemkiewiczu nie mówiąc. Inteligent, karmiony codzienną porcją swoich autorytetów, z góry wiedział, kim jesteśmy i co o nas myśleć. Boże mój, przecież michnikowszczyzna w dniach swojej potęgi była w stanie zrobić wariata i hunwejbina nawet ze Zbigniewa Herberta, i nie miała w tym żadnych skrupułów!

*

Za lat kilkanaście, a może już kilka, student historii najnowszej, siadając w czytelni nad rocznikami gazet z początków lat dziewięćdziesiątych, będzie pewnie przecierał oczy ze zdumienia, w jaki sposób formacja umysłowa, którą zwę tu michnikowszczyzną, zdołała rzucić tak przemożny urok na polskiego inteligenta. W gruncie rzeczy, kto przeczytał kilkadziesiąt artykułów powstałych w tym kręgu, bez trudu przewidzi, co napisane będzie w tysiącu następnych. Intelektualna sprawność michnikowszczyzny sprowadza się bowiem do jednego, stale powtarzanego chwytu. Do prostej, acz dla umysłu nie wyćwiczonego w obronie trudnej do odparcia erystycznej sztuczki, na dodatek potwornie starej (kto ciekaw, niech poczyta sobie książkę LR Stone’a o Sokratesie). Jest to metoda doprowadzania wszystkiego do absurdu przez stałe przedstawianie przykładów skrajnych jako reprezentatywnych, a wynaturzeń jako nieuniknionej konsekwencji przyjętych przez przeciwnika założeń – w połączeniu z wypracowaną przez propagandę systemów totalitarnych zasadą silnego oddziaływania na emocje odbiorcy. Argumentem przeciwko zakazowi zabijania poczętego dziecka jest lament nad losem regularnie gwałconej przez męża alkoholika matki dziewięciorga dzieci, w ciąży z dziesiątym, przymierającej głodem gdzieś na zapadłej wsi. Dekomunizacja zawężona zostaje do obrazu wściekłej tłuszczy prześladującej Bogu ducha winnych ludzi za to tylko, że byli kiedyś szeregowymi członkami PZPR. Lustracja, całkowicie wyrwana z kontekstu problemów sprawianych przez państwo w państwie, jakim były i w dużej mierze pozostały komunistyczne specsłużby, rozważana jest wyłącznie jako moralny problem, czy godzi się dodatkowo gnębić jakiegoś konkretnego człowieka, na którym szantażem, groźbami i prześladowaniem najbliższych ubecja wymusiła kiedyś, że „coś tam podpisał”.