Podobnie, jak się znajdzie na skupienie po absurdalnie wysokiej – w porównaniu ze światowymi – cenie kolejnych tysięcy ton zboża, i jak znajdą się kolejne miliardy na dotowanie pamiętających jeszcze czasy carskie cukrowni, co roku zasypujących kraj stertami drogiego jak diabli cukru, z którym nie ma co robić.
No bo przecież tak się robi „na całym świecie”. Ale na owym „całym świecie” rolnicy to parę procent społeczeństwa. Na dodatek Francja, która najwięcej im oferuje rozmaitych dopłat i z tego powodu stanowi natchnienie naszych działaczy, w dużej części robi to bardzo sprytnie za pieniądze niemieckie – bo taka była logika funkcjonowania wspólnoty europejskiej u jej zarania, że Niemcy, łożąc hojnie na rozmaite „wspólne polityki”, kupowały sobie prawo powrotu do Europy po tym, co zrobiły jej w czasie wojny. Ale nawet gdyby Francja nie sięgała po środki unijne, to z rolnictwa utrzymuje się w niej kilka procent społeczeństwa, a nie, jak u nas, prawie jedna piąta. Już samo to jest wystarczającym powodem, by powiedzieć sobie, że Polski na podchwytywanie francuskich pomysłów po prostu nie stać.
Tylko dlaczego miałby to ktoś powiedzieć akurat chłopom? A dlaczego nie pracownikom tej czy owej huty, albo bankrutującej fabryki samochodów, albo stoczni? A dlaczego nie kolejarzom? A czym się różnią pod tym względem od prostego chłopa z blokady tak zwane środowiska twórcze? Niewątpliwie mówią lepszą polszczyzną i mają mniejszą siłę przebicia, ale przekonanie, że ich właśnie Rzeczpospolita powinna utrzymywać i obdarzać szczególnymi przywilejami żywią dokładnie takie samo.
Gwoli uczciwości: piszę tu sporo złych rzeczy o naszych politykach, bo piszę szczerze, co myślę, a o naszych politykach, poza wyjątkami dającymi się wyliczyć na palcach jednej ręki, nie sposób myśleć dobrze – ale coś trzeba tu rzec na ich usprawiedliwienie. Margaret Thatcher mogła sobie pozwolić na to, by wypowiedzieć wojnę górniczym związkom zawodowym, bo przez cały czas miała za sobą poparcie większości społeczeństwa. Przeciętny angielski wyborca tych czasów wiedział, że oto pewna grupa zawodowa walczy o swoje przywileje, których koszt ponosi całe społeczeństwo, i że likwidacja tych przywilejów jest w interesie wspólnym, w interesie kraju. Dziś, jak wcześniej wspominałem, wydajność zreformowanego i zredukowanego do rozmiarów uzasadnionych ekonomiczną potrzebą brytyjskiego górnictwa jest najwyższa w Europie.
Kiedy w Stanach Zjednoczonych strajk ogłosili kontrolerzy lotów, Ronald Reagan, odwołując się do swoich uprawnień, po prostu ten strajk złamał siłą, a jego przywódców powywalał z pracy na zbity pysk. Mógł to zrobić i puścić mimo uszu histeryczny wrzask wrogich mu mediów, bo i on odwołał się do milczącej większości – wytłumaczył Amerykanom, że to, czego egoistycznie domagają się kontrolerzy, wykorzystując swe szczególne możliwości sparaliżowania amerykańskiej komunikacji, jest sprzeczne z interesem ogółu. I Amerykanie się z nim zgodzili, czego dowód złożyli wkrótce potem, wybierając go na drugą kadencję.
Kiedy w Polsce ktokolwiek strajkuje, blokuje drogi albo tory kolejowe, wysypuje zboże, okupuje gmachy publiczne, pali opony, rzuca kamieniami i tak dalej – można być pewnym, że większość pytanych przez ankieterów rodaków wyrazi dla niego poparcie. Ci albo ci chcą od państwa więcej pieniędzy? Dać im! Mają rację! Widocznie im się należy! Należy się przecież każdemu. Spójrzcie Państwo, jak z roku na rok na fali ogólnej życzliwości dla wszelkiego rodzaju protestów ujawniają się roszczenia coraz bardziej groteskowe. Oto, czytam w gazecie, w ramach protestu kilkaset tak zwanych „mrówek”, czyli drobnych przemytników, zdemolowało przejście graniczne, żądając, aby celnicy przestali im egzekwowaniem obowiązujących przepisów utrudniać działalność, z której się utrzymują. Oto, czytam kilka miesięcy później, w Szczecinie, gdzie od lat działa w najlepsze wielkie targowisko kradzionych w Niemczech samochodów i wszyscy udają ślepych, kiedy pod naciskiem mediów policja zdecydowała się wreszcie zrobić na to targowisko nalot i zatrzymać parę trefnych bryk, handlarze zrabowanym mieniem odpowiedzieli zablokowaniem jednej z ulic miasta, żądając, aby policja natychmiast przestała im utrudniać zarobkowanie i żeby za swą niewczesną akcję poniosła stosowną karę. W tym samym czasie pod wałbrzyskim ratuszem demonstrowało tysiąc kopaczy z tak zwanych biedaszybów, domagając się – cytuję za gazetą – „m.in. zapewnienia pracy na dwa lata z pensją co najmniej 2,2 tys. miesięcznie, a jeśli byłoby to niemożliwe – trzyletnich zasiłków dla bezrobotnych i zaprzestania nękania przez policję…”. Nie zauważyłem, żeby w tej z kolei sprawie też przeprowadzono sondaż, ale i bez niego wiem, że znowu 80 proc. pytanych powiedziałoby, że kopacze mają rację. Kiedy wyjdą na ulicę złodzieje samochodów, domagając się przywrócenia w kodeksie karnym peerelowskiego paragrafu o „czasowym zaborze mienia”, który przez wiele lat zapewniał im bezkarność, albo dilerzy narkotyków, też pewnie pięćdziesiąt parę procent indagowanych przez ankieterów przyzna im rację. Co dopiero wtedy, gdy od państwa domagają się pieniędzy jacyś ludzie, którzy przestępcami nie są?
Nawet nie dopatrywałbym się w tym jakiegoś wyrachowania – że niby, dzisiaj popieram roszczenia innych, żeby jutro, kiedy ja sam będę chciał wyrwać coś dla siebie, oni popierali mnie. To coś głębszego, spontanicznego. Odruch solidarności: my wszyscy, razem, przeciwko państwu. Jest w tym jakiś wyrodzony, zdegenerowany ślad bohaterstwa, z którym poprzednie pokolenia stawiały mniej lub bardziej czynny opór zaborcy czy okupantowi.
Tylko że dzisiaj jest to solidarność przeciwko państwu własnemu, wreszcie odzyskanemu, czego nikt jakoś nie dostrzega. Dziś jest to odruch walki przeciwko tej właśnie Polsce, za którą tylu frajerów dało się zaszlachtować na jakichś redutach, za którą ludziom wyrywano paznokcie, miażdżono genitalia, strzelano w potylicę, zsyłano na Sybir – Polsce chwilowo niepodległej. Ta Polska nie jest dla przytłaczającej większości tutejszych mieszkańców wartością, wspólnym dobrem, nadrzędnym interesem. Ta Polska jest dla polactwa tylko dojną krową, którą każdy chce klepać po cyckach, i nikogo nie obchodzi, że krowa w końcu może paść. To nie jego problem. Ale nie dosyć na tym: państwo polskie jest dla polactwa głównym wrogiem, i poza skokami Małysza oraz adorowaniem Papieża nic nie jednoczy go skuteczniej, niż wspólny wysiłek skierowany na wyrwanie z tegoż państwa kolejnych pieniędzy i wtrącenie go w jeszcze bardziej beznadziejną sytuację. Wspominam tu nieraz, że w większości swoich zachowań nie różni się polactwo od rozmaitych innych ludów, przetrąconych długotrwałym zniewoleniem. Ale ta perwersyjna solidarność przeciwko własnemu państwu, ta pasja, z jaką zwalczamy własny kraj, wydaje się ewenementem na skalę światową – i jeśli można znaleźć dla niej jakąkolwiek analogię, to tylko w naszej własnej przeszłości, tylko w tej zajadłości, z jaką pokolenia polskiej szlachty walczyły z urojonym zagrożeniem „absolutum dominium” i w imię swej „złotej wolności” paraliżowały wszelką władzę, rwały sejmy, niszczyły administrację i uniemożliwiały królom zdobywanie pieniędzy na zaciąg wojsk, dopóki w końcu nie wzięli ich za mordy i pod but caryca pospołu ze starym Frycem.
Profesor Wilczyński nazwał ten fenomen – jak na profesora przystało, mądrze – „wrogim państwem opiekuńczym”. Z jednej strony, polactwo postrzega swoje państwo jako dawcę dóbr, zobowiązanego zapewnić każdemu środki utrzymania, szkołę, opiekę zdrowotną, pracę, wczasy, i tak dalej, aż do renty i emerytury. Z drugiej jednak strony ów wielki rozdawca dóbr jest powszechnie znienawidzony. Bo ilekolwiek by dawał, i tak zawsze daje za mało.
Można tu więc i trzeba rzec na obronę polskich polityków, że ustępując przed najbardziej nawet egoistycznymi i szkodliwymi dla ogółu żądaniami, rozdając coraz to nowym grupom kolejne pieniądze i przywileje, ustępują zawsze przed wolą większości – a w końcu w demokratycznym kraju, w którym polityk uzależniony jest od kaprysów tłumu jak gwiazda telewizji od humorów publiczności, trudno sobie wyobrazić demonstracyjne postępowanie wbrew tej woli. Ale trzeba dodać, że ustępując tchórzliwe przed każdym tupnięciem, wcale sobie poparcia nie kupują. I tak zostaną znienawidzeni, i tak pod koniec kadencji rządząca partia będzie biła kolejne rekordy niepopularności, a jej szeregowi, mniej znani tłumom członkowie będą się ratować przemalowywaniem szyldów.
Oczywiście, w przekonaniu polactwa „oni” – politycy – nie dają, bo nie chcą. Pieniądze z wielkiego wora, jakim jest budżet państwa, zamiast przeznaczać, jak obiecali, na nas, biorą dla siebie i swoich kolesiów, złodzieje jedni. „Złodzieje” to jedno z kluczowych słów polskiej debaty ulicznej, skandowane rytmicznie: zło-dzie-je-zło-dzie-je podczas każdej demonstracji, bez różnicy, kto demonstruje, w jakim celu i z jakich pozycji. Oczywiście w tej ludowej intuicji jest coś z prawdy, w końcu nie jesteśmy tacy głupi, żeby nie wiedzieć, kogo posyłamy do władzy. Ale jest też wielkie rozgrzeszenie: skoro wszyscy tam na górze to w czambuł złodzieje, my tutaj, na dole, nie robimy nic złego, usiłując urwać coś dla siebie. Ba: bylibyśmy frajerami, gdybyśmy tego nie robili.
Polactwo, choć generalnie jest w stosunku do polityków po chłopsku nieufne, w jedno wydaje się im wierzyć bez zastrzeżeń: w coraz to nowe obiecywane sposoby wyczarowania pieniędzy. Żaden polityk nie powie przecież wyborcom: słuchajcie, na zaspokojenie waszych oczekiwań kasy nie ma i nie będzie. Zamiast tego mówi, jak Miller czy Lepper – my wiemy, gdzie są pieniądze, i jak je wziąć. (Święta prawda, jeśli rozumieć tę zapowiedź „my wiemy, skąd się będziemy mogli nachapać” – ale na pewno nie jako „my wiemy, skąd wziąć na te wszystkie zasiłki, dopłaty i subwencje”.)