Выбрать главу

Ja, oczywiście, profesorem nie jestem, ale potrafię to każdemu, kto chciałby sobie Polską porządzić – naprawdę, jak pokazują kolejne przykłady, nie wymaga to żadnych kwalifikacji i każdy może – wyjaśnić sprawę bardzo przystępnie. Dawno już odkryłem i ogłosiłem prawo, które rządzi u nas konstruowaniem finansów publicznych. Pozwoliłem sobie nawet, w swej nieokiełznanej pysze, nazwać je „prawem Ziemkiewicza”. Prawo to jest bardzo proste. Owoż: rząd musi wydawać pieniądze w pierwszej kolejności na to, czego obywatele nie potrzebują. Na to, czego obywatele potrzebują, rząd wydawać pieniędzy nie musi.

Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny. Za to, czego potrzebują, ludzie zapłacą i tak. Na przykład – potrzebujemy opieki medycznej, więc jeśli lekarzowi nie zapłaci państwo, zrobią to pacjenci. Państwo może latami tolerować stan, w którym profesor specjalista nominalnie dostaje pensję mniejszą niż sprzątaczka, bo wiadomo, że jak ktoś zachoruje, albo zachoruje mu ktoś z najbliższej rodziny, sprzeda medalik i obrączkę, żeby dostać się na odpowiedni oddział i załatwić operację. Potrzebujemy bezpieczeństwa, więc jeśli na ulicy nie ma policjantów, właściciele sklepów najmą ochroniarzy, a za tych ochroniarzy zapłacą, w cenie towarów i usług, ich klienci.

A komu z państwa przyszłoby do głowy wcisnąć kopertę z pieniędzmi reprezentującemu go i walczącemu o jego żywotne interesy przywódcy związkowemu? Kto gotów jest zapłacić chłopu za mnożenie wieprzowej nadprodukcji, i jeszcze potem chłopskiemu posłowi za to, że raczy trzymać tę nadprodukcję w swojej chłodni albo silosie? Kto z własnej kieszeni wyłożyłby kasę na pensję pełnomocnika do spraw równego statusu kobiet, na idiotyczne ekspertyzy, służące tylko temu, żeby dać zarobić kolesiom władzy, na tysiące stołków w administracji istniejących tylko w tym samym celu? Nikt. A kto weźmie na siebie zaspokajanie roszczeń „silnych branż”? Kto dobrowolnie da bodaj złotówkę na przekupywanie związkowego aparatu, żeby zapewnić krajowi „pokój społeczny”? Też nikt, oczywiście.

I właśnie dlatego musi to zrobić państwo.

Dobrze. Jakoś mnie to wszystko nagle przestało śmieszyć, więc teraz już przez chwilę śmiertelnie poważnie. Od chwili swego powstania III Rzeczpospolita trwoni nasze skromne zasoby na rzeczy, z których jako naród nie mamy i nie będziemy mieli żadnego pożytku. Duża część tych zasobów została od razu na starcie, w ramach ustrojowej transformacji przeprowadzonej według ubeckiego scenariusza, zmarnowana i rozkradziona przez komunistyczne specsłużby i aparat. Jeszcze większa została roztrwoniona na kręcenie kiełbasy wyborczej, bo, jak już pisałem, żeby móc się dorwać do koryta, trzeba sobie kupić wyborców. Wbrew jednak potocznemu mniemaniu, nawet kilkuset wielkich aferzystów i oligarchów nie jest w stanie ukraść drobnej części tego, co kradną rzesze drobnych wyłudzaczy i oszustów powszednich; to tak jak z piraniami, które, choć malutkie, potrafią, dzięki swej mnogości obgryźć krowę do gołego szkieletu w kilkadziesiąt sekund, czego nie dokona największy nawet rekin. Ale i to wszystko, co ukradziono i co nadal się kradnie, to jeszcze grosze wobec strat, jakie wywołuje fakt, że priorytety finansowe naszego państwa ustalane są dokładnie odwrotnie, niżby nakazywał interes wspólny.

Wspominałem już o pewnym badaniu opinii publicznej z roku 2001. Pytanie: na co rząd powinien w pierwszej kolejności przeznaczać pieniądze, można wybrać więcej niż jedną opcję. Utrzymywanie nierentownych miejsc pracy, zabezpieczenie społeczne, interwencyjny skup płodów rolnych i tego typu rzeczy – wszystko powyżej 50 procent wskazań. Obronność – osiem procent. Inwestycje – dwanaście. Edukacja – jedenaście.

Cokolwiek mówić złego o kolejnych ekipach rządzących, spełniały one to społeczne oczekiwanie. Kraj, który przez tyle pokoleń krwawił w walkach o niepodległość, od 1989 co roku wciąż bardziej i bardziej obcina budżet swoich sił zbrojnych (jak ten budżet jest potem wykorzystywany, to osobny kryminał, ale może napisze o tym ktoś inny) i dziś mamy armię mniej więcej taką, że, proporcjonalnie do sąsiadów, w porównaniu z tym w 1939 byliśmy autentyczną militarną potęgą. Kraj, który bardziej niż czegokolwiek innego potrzebuje wykształconych kadr, modernizacji, rozwoju, którego być albo nie być leży w dogonieniu Zachodu, wszelką edukację ma za piąte koło u wozu – profesorowie i badacze nie przyjdą przecież pod URM napierdalać kamieniami, więc władza ich olewa. Nie podoba im się, to niech wyjeżdżają do Ameryki, tym lepiej, pastuchami łatwiej się będzie rządziło. Kraj zapóźniony w cywilizacyjnym rozwoju o pół wieku, którego żywotnym interesem jest wyjść z zacofania poprzez inwestycje, inwestycjom szczególnie nie sprzyja; chyba, że to spektakularne, dające się zdyskontować w politycznej propagandzie wielkie fabryki, które „tworzą miejsca pracy” – nikt nie zwraca uwagi, że kosztem takich podatkowych umorzeń i budżetowych dotacji, iż więcej na tym Polska traci, niż zyskuje.

Na co kieruje, zamiast tego, nasz kraj zasoby? Na podtrzymywanie w stanie wegetacji archaicznego, niewydolnego rolnictwa. Na utrzymywanie milionów nierobów i meneli. Na przedłużanie agonii kopalń i hut, pobudowanych swego czasu na potrzeby sowieckich zbrojeń, i oddalanie w nieskończoność zmian w państwowych kolejach, zorganizowanych nie na potrzeby krajowego transportu, ale do przewiezienia w stosownej chwili setek tysięcy sołdatów i czołgów ruszającej na Europę krasnoj armiji. Na „sprawiedliwość społeczną”. Na rozkurz. Na wyrzucenie w błoto.

Krótko mówiąc, na to, co w przyszłości profituje, co przynosi rozwój, zwiększa bogactwo i daje korzyści – nie mamy pieniędzy. Bo wszystko przeznaczamy na rzeczy, z których pożytek dla narodu jest żaden, a często wręcz niosą one szkody.

Naród, który tak się rządzi, szykuje sobie zagładę.

Naprawdę.

Rozdział III

Problem zasadniczy tego, co przywykło się u nas szumnie nazywać „debatą publiczną”, polega na tym, że jej uczestnicy ciągle nie potrafią znaleźć klucza do polskiej mentalności. Kiedy mówią o przeciętnym Polaku, to nikt, z nimi samymi na czele, nie wie, co to właściwie oznacza. Bo też nie jest łatwo to pojęcie wyjaśnić. Uśrednić paręnaście milionów ludzi na tyle, aby móc opisać zespół ich charakterystycznych zachowań, a przede wszystkim – znaleźć sposób opisania ich w sposób zrozumiały, przejrzysty, a zarazem trafny: oto wyzwanie! Wyzwanie, w podjęciu którego przedstawicielom innych narodów pomagają wykuwane latami stereotypy, uogólnienia, tworzone przez literaturę i przez kulturę masową. U nas te stereotypy zamiast pomagać, jeszcze bardziej przeszkadzają. Nie były tworzone po to, by cokolwiek wyjaśniać, ale dla pokrzepienia serc, dla dodania sobie sił potrzebnych w zmaganiach z losem. W chwili, kiedy owe zmagania wygraliśmy, cały ten bagaż okazał się tylko obciążeniem. Niczemu już nie pomaga, a tylko zakłamuje rzeczywistość i utrudnia rozpoczęcie normalnego życia. Komentator, myśliciel, felietonista, a nade wszystko polityk, który próbuje do zrozumienia rzeczywistości III RP używać starego – przepraszam za przemądrzałe sformułowanie – aparatu pojęciowego, wypracowanego w publicystyce pism podziemnych i emigracyjnych, przypomina rycerza, który po zakończonej wojnie zapomniał ściągnąć zbroję. Tłucze się po domu jak potępieniec, co chwila się o coś potyka albo wali łbem w szafę, bo przyłbica zasłania trzy czwarte widoku, i wszystko mu wypada z usztywnionych żelazną rękawicą palców.

Na przykład: w książce Teresy Torańskiej „My”, złożonej z wywiadów z działaczami byłej opozycji, Jarosław Kaczyński cytuje swoją rozmowę z Antonim Macierewiczem. Miał mu w niej czołowy animator narodowo-katolickiej Konfederacji wyjaśniać, że nie ma sensu budowanie w Polsce nowoczesnej chadecji w typie niemieckim, tylko tworzyć trzeba coś takiego jak ZChN, bo, cytuję z pamięci, to społeczeństwo przez pół wieku żyło w stanie zamrożonym i jest „jakby z Sienkiewicza”.

Z Sienkiewicza! Co za bzdura! Pamiętam, że mało nie rozpękłem się nad lekturą ze śmiechu. O społeczeństwie, które wybrało sobie na prezydenta, jak to bezbłędnie ujął brytyjski „The Economist”, „disco-Polaka” i przez dwie kadencje obdarza go nieodmiennie ponad pięćdziesięcioprocentowym poparciem, które wielkim poważaniem darzy Urbana i z nikogo nie śmieje się tak chętnie, jak z księdza proboszcza, można powiedzieć wszystko, tylko nie to, żeby było z Sienkiewicza. To kompletne urojenie, zresztą szlachetne, płynące z głębokich patriotycznych wzruszeń, których sam niegdyś doznawałem, śpiewając z tłumem „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie” – ale nijak się mające do rzeczywistości. Jeśli pominąć wymierających z wolna niedobitków pokolenia AK i garstkę Młodzieży Wszechpolskiej, to Bóg, Honor, Ojczyzna i inne takie sprawy obchodzą dziś nad Wisłą przysłowiowego psa z kulawą nogą. A w każdym razie budzą emocje nieopisanie mniejsze, niż pierwsza z brzegu promocja w hipermarkecie.

Zresztą dokładnie ten sam błąd, co Macierewicz i jego narodowokatoliccy komiltoni (mam nadzieję, że nikogo nie obraziłem, insynuując mu takie komiltoństwo – chociaż nie wiem, bo to środowisko jest wyjątkowo skłócone i z reguły najbardziej zagorzały libertyn i kosmopolita jest dla narodowego katolika daleko mniejszym wrogiem, niż inny narodowy katolik) popełnia także skłócona z nimi na śmierć Familia. Dla niej także podstawowym gatunkiem występującym na obszarze III RP jest Polak-katolik, jakkolwiek widzi w nim ona ucieleśnienie wszelkiego zła, z antysemityzmem i nietolerancją na czele.

Familia (proszę wybaczyć, że operuję tymi określeniami, Familia i Konfederacja, jakby wszyscy mieli obowiązek czytać moje wcześniejsze książki; tym, którzy nie czytali i nie mają ochoty, obiecuję wytłumaczyć je nieco dalej) ma też jednak bohatera pozytywnego. Jest to bohater zbiorowy, któremu na imię „społeczeństwo upodmiotowione”. O ile niepodległościowa część opozycji krzepiła się za czasów peerelowskiego syfu wiarą, że byle przebić głową mur, zaraz tu powstanie tłum Rzędzianów, Charłampów i Soroków restytuować Rzeczpospolitą w imię orła w koronie z krzyżykiem i Najświętszej Panienki, to z kolei opozycja wyrosła na bazie sprzeciwu prawdziwie ideowych marksistów przeciwko temu, że realny socjalizm nie spełnia danych klasie robotniczej obietnic, uroiła sobie, że mieszkańcy kraju pomiędzy Odrą a Bugiem łakną, aby ich „upodmiotowić”. Jak się ich tylko upodmiotowi, to z punktu staną się społeczeństwem obywatelskim i jako społeczeństwo obywatelskie zajmą się prowadzeniem poważnych debat publicznych nad każdym z kluczowych dla kraju problemów.