Выбрать главу

Może ktoś powiedzieć, że te marzenia, które snuli niegdyś ludzie mający dość odwagi i determinacji, by znosić ciągłe aresztowania na cztery-osiem, obmacywania przez ubeków i dziesiątki innych sposobów uprzykrzania im życia, nawet jeśli były naiwne, nie zasługują, bym sobie dziś z nich drwił, siedząc w wygodnym fotelu i popijając markową whisky. Będzie miał świętą rację. Ale trudno mi powściągnąć złośliwy ozór, kiedy przypominam sobie, co ci wyznawcy upodmiotowiania robili po roku 1989. Wydawałoby się rzeczą najoczywistszą pod słońcem, że jeśli się chce z poddanych totalitarnej władzy uczynić obywateli, to trzeba im przywrócić odpowiedzialność za samych siebie. Niech poczują, że ich własny los leży w ich rękach, że od tego, jaką podejmą decyzję, zależeć będzie lepsza lub gorsza przyszłość ich samych, ich rodzin i bliższych oraz dalszych znajomych. Czy można było to zrobić? Tak, w najprostszy sposób, poprzez odwrócenie tego, co stanowiło istotę komunizmu. Istotę całej tej ponurej, zbrodniczej w każdym jej przejawie ideologii stanowiło zaś odebranie ludziom własności. I aby odwrócić skutki bolszewickiej inżynierii społecznej, aplikowanej mieszkańcom Polski przez pół wieku, należało zacząć od oddania ludziom własności. Gdzie było można – w naturze, zwracając dawnym właścicielom zrabowaną ziemię, place i kamienice. Gdzie indziej natomiast – dzieląc pomiędzy Polaków dobro państwowe, ziemię, mieszkania. Pies trącał, czy nazwalibyśmy to „powszechną prywatyzacją” czy „uwłaszczeniem”. Ważne było, żeby stworzyć tę „klasę średnią”, bez której demokracja istnieć nie może. Klasę średnią, którą, wbrew temu, co by można sądzić z notorycznie głupkowatych polskich mediów, tworzą nie Kulczyk z Krauzem i Starakiem, ale miliony zwykłych, średnio zamożnych ludzi, pracujących w pocie czoła na utrzymanie rodziny i zapewnienie przyszłości dzieciom – tyle tylko, że pracujących na swoim.

Ale, ciekawa rzecz: im głośniej kto gęgał o upodmiotowieniu społeczeństwa i potrzebie stworzenia klasy średniej, tym bardziej zawzięcie zwalczał wszelką myśl o oddawaniu zrabowanych przez komunizm dóbr właścicielom i uwłaszczaniu społeczeństwa majątkiem, które to ono przecież, pod batem i w kieracie kompartii, wytworzyło. Prywatyzacja, oczywiście, owszem, ale tylko taka, która polega na oddawaniu wielkich fabryk w ręce wielkich koncernów, pozostawiająca pole do popisu dla spółek doradczych i dająca okazję do wszystkiego, co się z tym wiąże. Prywatyzacja powszechna, jak najbardziej, ale w drodze przekazania majątku pod zarząd wybranych przez władzę firm-menedżerów, z jednoczesnym wyprodukowaniem papieru wartościowego idealnego do wyprania nakradzionych w ramach ustrojowej transformacji brudnych pieniędzy. Ale tak, żeby z milionów pracowników najemnych stworzyć wielomilionową klasę średnią – nigdy w życiu. Bóg jeden wie, dlaczego właściwie. Być może, mimo całej opozycyjnej przeszłości, w ukąszonych Heglem serduszkach pozostała młodzieńcza wiara w wyższość własności kolektywnej nad tą indywidualną, która rodzi burżuazję, drobnomieszczaństwo, egoizm i „sprzeczności kapitalizmu”. Być może hasła uwłaszczeniowe padły po prostu z niewłaściwych, oszołomskich ust – gdyby do debaty publicznej zgłosił je profesor Geremek, a „Gazeta Wyborcza” dała jasny sygnał, że powszechne uwłaszczenie jest trendy, to co innego. A może poszło tylko o polityczne wyrachowanie; w końcu oddanie własności Polakom musiałoby oznaczać uszczuplenie stanu posiadania ubecko-komunistycznego Układu, w którym sobie oberguru Michnik upatrzył głównego sojusznika do walki ze straszącymi go po nocach demonami polskiego nacjonalizmu. Z drugiej ręki, ale od osoby, do której mam pełne zaufanie, znam rzucone w początkach lat dziewięćdziesiątych w zamkniętym gronie stwierdzenie jednego z luminarzy nieboszczki Unii Demokratycznej, że reprywatyzacja byłaby „społecznie szkodliwa”, bo odbudowałaby znaczenie grup społecznych stanowiących naturalne zaplecze materialne dla prawicy.

W ten sposób, wbrew własnemu gęganiu, dokonała Familia zasadniczego ustrojowego wyboru – bardzo możliwe, że nie zdając sobie sprawy z jego skutków, ani w ogóle z faktu, że go dokonała. Zamiast społeczeństwa obywatelskiego, z szeroką klasą średnią, czyli – objaśnię to raz jeszcze, dobitnie, choć strasznie skomplikuje to składnię niniejszego zdania – warstwą społeczną tworzoną przez ludzi żyjących z pracy własnych rąk, materialnie niezależnych od państwa, ponoszących odpowiedzialność za swoje wybory i przez to niepodatnych na socjalną demagogię i populizmy – zamiast takiego społeczeństwa zbudowano w początku lat dziewięćdziesiątych ekonomiczne podstawy kapitalizmu w stylu latynoskim, z wąską grupą potężnych oligarchów i rzeszą całkowicie wydziedziczonej biedoty, z natury swej tworzącej nieprzewidywalny i podatny na wszelkie oszustwa motłoch.

Mimo wszystko, klasa średnia zaczęła w Polsce powstawać – codzienną krzątaniną drobnych handlarzy, rzemieślników i ludzi „small businessu”, zaczynających od przysłowiowych „szczęk” na ulicach i krok po kroku budujących dobrobyt swój i swojego kraju, pomimo wszystkich rzucanych im pod nogi kłód, mimo nękających ich na każdym kroku kontroli i inspekcji, samowoli wymuszających haracze urzędników, paskarskich podatków i składek na dobrodziejstwa socjalizmu. Nikomu na tych ludziach nie zależało, nikt ich nie bronił, nie wspierał, najwyżej czysto werbalnie, w praktyce zaś, przeciwnie, spadł na nich cały ciężar utrzymywania rozdętego socjalu i wszystkich patologii postkomunizmu. W końcu, żeby utrzymać tego molocha biurokracji, żeby rozdawać wszystkie te zasiłki i dopłaty, żeby odwdzięczać się sponsorom kampanii wyborczych i kupować sobie elektorat, trzeba pieniędzy. A skąd je brać? Wielki, odziedziczony po peerelu przemysł ciężki, wybudowany na potrzeby sowieckich zbrojeń, to ostoja związków zawodowych, współtworzących polityczną siłę i postkomuny, i postsolidarności – ci i tak żadnych podatków i składek nie płacą, jeszcze trzeba ich oddłużać… Inwestorów zagranicznych też się ogolić z kasy nie da, bo raz, że mają dobrych księgowych, a dwa, że dla efektu propagandowego przyciągnięcia jednego czy drugiego koncernu daje im się zwolnienia podatkowe i ulgi aż do granic absurdu i daleko poza nie. Rodzimych oligarchów skubnąć nie ma mowy, wiadomo dlaczego. Chłopstwo od jakichkolwiek powinności finansowych na rzecz kraju, poza czysto symbolicznymi, zwolnione zostało dożywotnio. Tylko drobnych przedsiębiorców można gnoić ile wlezie, jeszcze przy sporej aprobacie polactwa, po którym wieloletnia propaganda przeciwko „prywaciarzom” wcale nie spłynęła jak woda po kaczce.

A wytrzymałość ludzka ma swój punkt krytyczny. Dziś, gdy spisuję te swoje duszne boleści, w pierwszej połowie roku 2004, wielka część tej niedoszłej, stale tłamszonej i stąd genetycznie skarlonej klasy średniej znalazła się w obozie Leppera. To znaczy, ni mniej, ni więcej, tylko że polscy drobni przedsiębiorcy mają już dosyć „wolnego rynku”, który w wydaniu III RP oznacza dla nich nieustanną walkę o przeżycie. Z dwojga złego wolą być znowu prywaciarzami w państwie, które wyznaczy im pułapy, których nie będzie wolno przerosnąć – ale i obroni przed konkurencją. Nie rozbudujesz sklepu, ale też nikt nie postawi ci pod bokiem hipermarketu, z którym byś musiał konkurować. Tak jak chłopi, którzy w peerelu niby to byli prywatnymi właścicielami, łamiąc ideologiczne założenia marksizmu, ale funkcjonując w systemie kontyngentów i dopłat wolni byli i od pokus, i od zagrożeń wolnego rynku, co dzisiaj wielu z nich wspomina jak najlepiej.

Fakt, że tak się dzieje – że rolnicy marzą dziś o powrocie tamtego systemu, a drobni przedsiębiorcy chętnie schowaliby się pod kieckę opiekuńczego państwa – jest znakiem zasadniczej, dojmującej klęski reform, które Polska podjęła na początku lat dziewięćdziesiątych i z których już po kilku latach zaczęła się stopniowo wycofywać.

Ale o tym gdzie indziej, w tym rozdziale pisać chciałem o kłopotach ze znalezieniem podstawowego wzorca, opisującego mentalność przeciętnego Polaka. Nie jest to więc, niestety, wzorzec amerykańskiego entrepreneura, rzutkiego przedsiębiorcy, pioniera z gatunku tych, którzy ucywilizowali Dziki Zachód, choć, oczywiście, takich ludzi w Polsce nie brak. Nie jest to także dziewiętnastowieczny Polak-katolik, choć ludzie do tego stereotypu pasujący wciąż jeszcze występują w naszym kraju na tyle licznie, że skupienie ich głosów na jednym szyldzie wystarczy, by wprowadzić do Sejmu trzydziestu – czterdziestu posłów. I nie jest to także, uwierzcie mi na słowo, żeby nie dłużyć już argumentacji, Szwoleżer, Powstaniec, ani Sarmata, choć pewien zespół cech Sarmatyzmu, ale wyłącznie tych negatywnych, daje się u dzisiejszego polactwa wyraźnie obserwować – z przyczyny, którą przy jakiejś okazji pewnie wyjaśnię.