W opowieściach o takich procesach zawsze powtarza się jedno. Kiedy dziś, po piętnastu latach wolności, spotykają się na sali sądowej ofiary i oprawcy, ci drudzy zresztą przeważnie w charakterze świadków – to mamy z jednej strony ludzi w wytartych biednych paletkach i starych butach, a z drugiej tłustych bysiorów o rumianych, zadowolonych gębach, w drogich garniturach albo skórzanych kurtkach – a do tego złoty rolex na ręku i wypasiona fura na parkingu przed sądem. Tak nie jest na tych rozprawach „często” ani „przeważnie” – tak jest na nich zawsze. Tak po prostu wygląda ta Polska, która miała przywrócić sens takim słowom, jak „uczciwość” i „sprawiedliwość”, a w której główną troską jej „autorytetów moralnych”, które błyskawicznie skumplowały się z czerwonymi, było uchronienie swoich nowych przyjaciół przed „nienawiścią”, „zemstą” i rozliczeniami.
„Trzydzieści lat Polski Ludowej to okres, który w dziejach naszego narodu stworzył najtrwalsze, największe, nieodwracalne procesy historyczne mające głęboki wpływ na naszą świadomość społeczną i jej duchowe uzasadnienia”, powiedziano na rocznicowym plenum KC PZPR w roku 1974. Właściwie mógłbym z tego cytaciku – jakże typowego dla całego tego partyjnego bełkotu, którym nas karmiono – zrobić motto. Powstrzymałem się tylko dlatego, że musiałbym wtedy wskazać autora tych pokrętnych i mętnych zdań z imienia i nazwiska, a szkoda mi się nad nim pastwić, bo poza wszystkim był to wielki artysta i rzadki przypadek człowieka, który swą kolaboracją z komuną nie wyrządził w sumie zła nikomu poza samym sobą. Ale zawarta w cytacie myśl, choć tu, oczywiście, miało to wszystko brzmieć pochwalnie, odpowiada prawdzie. W peerelowskim syfie rzeczywiście dokonano na naszym narodzie operacji nie mającej w jego tysiącletnich dziejach precedensu. Nie wierzę, by jej skutki były aż nieodwracalne – ale w każdym razie odwrócić je i powrócić do normalności będzie szalenie trudno.
Najczęściej ujmuje się jej sens słowami „awans społeczny”. Ba, ów „awans” przedstawia się jako wielkie dobrodziejstwo i zasługę komuny. Do dziś jest to jedno z haseł, na które najchętniej powołują się różni starzy ubecy i „utrwalacze” w swych apologiach peerelu i socjalizmu. Z ich punktu widzenia to bardzo rozsądne; nic nie mobilizuje ich społecznego zaplecza lepiej, niż przypomnienie mu, skąd się wzięło. Z ich punktu widzenia dobrze jest znacznej części polskich „elit” przypominać, że są elitami zastępczymi, nieprawdziwymi, że zawdzięczają swą pozycję nie swoim talentom, wiedzy i kwalifikacjom fachowym, tylko łasce „władzy ludowej”.
W istocie ten „awans społeczny” był dla Polski nieszczęściem nie mniejszym, niż wojenna orgia morderstw i wypychanie młodych, zdolnych ludzi na emigrację. „Opierać się na biedniaku, neutralizować średniaka, niszczyć kułaka” – brzmiała „leninowska trójzasada polityki rolnej”, którą wbijano w głowy pokoleniu mojego Ojca (właśnie tego typu mądrości stanowiły ową „edukację”, za którą zdaniem piewców komuny powinniśmy być peerelowi dożywotnio wdzięczni). Tę samą „trójzasadę” stosowano w odniesieniu do całego społeczeństwa, w niewiele zmodyfikowanej formie: opierać się na prymitywach i prostakach, neutralizować poczciwych przeciętniaków, tępić wybitnych. W największym skrócie i uproszczeniu, taka była istota komunistycznej socjotechniki. Komunizm stawiał sprawę jasno: trzeba wychować nowego człowieka, bo ten stary jest obciążony tyloma złymi nawykami, że się do idealnego ustroju po prostu nie nadaje. I przez cały czas swego istnienia, w każdym kraju, który zdołał wziąć pod swoje panowanie, starał się tego „nowego człowieka” wyhodować. Pracował nad tym na wiele sposobów – naganem i knutem, rozdawaniem talonów na deficytowe dobra, ustawianiem zasad polityki kadrowej. Wyszło mu nie całkiem to, co wyjść miało, ale coś tam wyszło. Mianowicie, człowiek wytresowany, okaleczony psychicznie, przejawiający odruchy i nawyki zupełnie odmienne od człowieka normalnego, wychowanego w normalnym kraju, normalnych rodzinach i systemach wartości. W cywilizowanym świecie ludzie uczeni są żeby nie robić rzeczy złych, żeby wstydzić się złych skłonności i tępić je w sobie – w socjalizmie było na odwrót. Nienawiść jest dobra, jeśli klasowo dobrze ukierunkowana. Zawiść wobec bogatszego, mądrzejszego, odnoszącego większe sukcesy w życiu – to wręcz podstawa socjalistycznej moralności. A czego nie pochwalono i nie rozgrzeszono wprost, to wynikało po prostu z absurdalnego układu i rozumiało się samo przez się – wiadomo było, że kto nie kradnie, ten frajer, że żeby żyć, trzeba kombinować, że „wspólne” znaczy niczyje i tak dalej.
I po dziesięcioleciach takiej tresury wykoślawione nią społeczeństwo obdarowano nagle demokracją i powiedziano mu: rządźcie się sami. Bez żadnej próby oddziałania na nie choćby zmianą ekonomicznych uwarunkowań. Bez potępienia zła socjalizmu i rozliczenia go. Bez jakiegokolwiek oczyszczenia. Bez próby nowego rozdania kart, pozostawiając w rękach szulerów wszystkie atuty, które sobie, korzystając z uprzywilejowanej sytuacji, przywłaszczyli. Nawet bez próby nagłośnienia, że oto dokonuje się jakiś przełom, że coś się skończyło, a coś nowego się zaczyna. Przeciwnie, cichcem, ukradkiem, wręcz tłumiąc w społeczeństwie emocje, aby przypadkiem nie popadł ktoś w nadmierny entuzjazm. Dogadaliśmy się, światła część opozycji ze światłą częścią władzy, jesteśmy znowu w swoim własnym domu, a wy sobie teraz możecie wybrać kogo chcecie – czyli, oczywiście, nas.
A potem wielkie zdziwienie, gdy rzesza sierot po peerelu „nie dorosła do demokracji”.
Opowiadał mi Tata o pierwszych dniach „władzy ludowej” w Czerwińsku. Na poziomie wsi ta „władza ludowa” nie była pojęciem abstrakcyjnym, tylko konkretnymi osobami. Skupiła się w niej, mianowicie, cała miejscowa mętownia. Lokalny komitet PPR zaludnili pijaczkowie i menele, a sekretarzem został zdeklasowany gospodarz, który przed wojną swoją gospodarkę przepił i zmarnował. Posterunek MO stworzyli złodziejaszkowie pod przewodem analfabety, którego rysunkowe mandaty przez długi czas stanowiły we wsi pożądane obiekty kolekcjonerskie. Jeden w drugiego, najgorsze prymitywy i degeneraci, jakich dało się znaleźć w powiecie.
W jakimś stopniu, oczywiście, wynikało to z faktu, że lepsi się na służbę nowej władzy zgłaszać nie chcieli. Ale w dużym stopniu było częścią przyjętej przez komunistów strategii: żeby zbudować Nowy Wspaniały Świat, trzeba było obrócić w gruzy stary, a do tego najlepiej było użyć wyrzutków i wszelkiego rodzaju hołoty. To był właśnie ten „wyklęty lud ziemi”, który powstawał i robił rozpierduchę, a który potem, kiedy się już zmęczył, brano na łańcuch i zapędzano kopniakami do roboty. Szerokie otwarcie drogi chamstwu, prostactwu, wszystkiemu, co w świecie wartości było odrzucone i pogardzane, stanowiło podstawę tej „nowej wiary”, która zauroczyła tylu wybitnych intelektualistów.
Jeśli sięgniemy po dowolny pamiętnik Polaka, który przeżył wkraczanie wyzwolicielskiej Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej na ziemie polskie w 1939, w każdym znajdziemy to samo: niedowierzanie, przerażenie i szok, że może istnieć tak niewiarygodne chamstwo. Że ludzie mogą się do siebie odnosić w sposób tak grubiański i prymitywny, w równie brutalny sposób traktować kobiety i dzieci, używać tak plugawej i agresywnej mowy, że przełożony może z byle powodu prać podwładnego po mordzie i rugać po matce. Proszę sprawdzić, kto nie wierzy – szok wywołany zderzeniem z tą dziczą i chamstwem wydawał się w oczach ówczesnych Polaków przyćmiewać wszystko inne, włącznie z szokiem po tak łatwo i nieoczekiwanie przegranej wojnie i zawaleniu się całego ich świata.
Więc nie dziwmy się, ale też i nie unikajmy stwierdzenia faktu, że po półwieczu buntowania przez komunistów chama, judzenia tego chama, schlebiania mu, głaskania go i hodowania na wszelkie sposoby, Polska jest krajem zalanym chamstwem w stopniu w krajach cywilizowanych nieznanym, a myśmy wszyscy schamieli w sposób wręcz niewiarygodny.
Jeśli los cię rzuci do szczęśliwej Ameryki, zrób, drogi Czytelniku, prosty eksperyment. W metrze czy na ulicy – oczywiście, gdy jesteś w normalnej okolicy, a nie na którymś z bandyckich przedmieść największych metropolii – zacznij się przypatrywać przypadkowemu człowiekowi. Po prostu patrz na niego, tak długo, aż cię zauważy. Podniesie na ciebie wzrok – i co zrobi? Uśmiechnie się życzliwie. Dziesięć na dziesięć. A co się stanie, jeśli ten sam eksperyment powtórzysz w Polsce? Jeśli testowana osoba jest od ciebie wyraźnie mniejsza i niższa, będzie próbować uciec, a jeśli dorównuje ci gabarytami, wykrzywi ku tobie mordę w wojowniczy grymas: co się, ka twoja, gapisz? Chcesz w ryj?!
Ta sama wzajemna pogarda i agresja, która szokowała naszych przodków u krasnoarmiejców zalewa polskie życie publiczne. Polactwo, jeśli się w nie wsłuchać, aż dyszy dziś nienawiścią. Stale potrzebuje kogoś, komu może bluzgać. Jeden z największych sukcesów medialnych wolnej Polski to założony przez Urbana, człowieka nawet jak na komunistę wyjątkowo nikczemnego, tygodnik, który od pierwszego numeru bez cienia żenady epatował agresywnym językiem, prymitywnymi i plugawymi atakami na ludzi oraz mieszaniem z błotem wszelkich wartości. Ale dziś, po prawie piętnastu latach, ten plugawy szmatławiec wydaje się całkiem przyzwoity w porównaniu, na przykład, z pismem założonym przez jakiegoś pokręconego niedoszłego księdza, który swą misję życiową zobaczył w mieszaniu z błotem Kościoła i przy okazji każdego, kogo podejrzewa o sprzyjanie mu. Co tam się wypisuje, przekracza wszelkie granice wytrzymałości człowieka, który miał szczęście wychować się w normalnej rodzinie i większość życia spędzić pośród normalnych ludzi. Język pojęciowy Urbana dawno już rozlał się po kraju, i nikt już się nie krępuje, publikując bluzgi godne nachlanego autowidolem degenerata w prasie czy wygłaszając je z sejmowej mównicy. Bluzgi pod adresem każdego, kto wlezie w ślepia, czy to ksiądz, czy polityk, Żyd albo profesor ekonomii, czy ktokolwiek inny. Polactwo po prostu zionie nienawiścią, skręca się z nienawiści, ona je przeżera na wylot, pobrzmiewa w każdym autobusie i każdej kolejce, gdziekolwiek zechciałbyś nawiązać z „człowiekiem prostym” rozmowę o sprawach publicznych, a choćby zresztą i prywatnych.