Zdarzyło mi się widzieć – no, taka już robota dziennikarza, że się na takie rzeczy napatrzy – ekipę, która przepierniczyła w pewnym momencie ważną polityczną szansę tylko dlatego, że nie umiała powstrzymać się od pójścia na imieninowe przyjęcie pewnej Bardzo Ważnej Osoby, a nie umiała się powstrzymać dlatego, że można tam było za darmo napchać brzuchy. A, naprawdę, nie mówię o ludziach, którym by groził głód czy tylko monotonna dieta.
Zresztą, żeby nie szukać zbyt wielu przykładów: cała „afera Rywina” byłaby praktycznie nie do rozgryzienia, gdyby nie bilingi. A bilingi można było zdobyć tylko dlatego, że „grupa trzymająca władzę” bez ustanku wydzwaniała do siebie ze służbowych telefonów komórkowych. Robili skok na siedemnaście i pół miliona dolarów, rządzili Polską, i bez tego skoku, jak własnym folwarkiem, mając do dyspozycji wszystkie jej zasoby – i przy tym wszystkim jeszcze żal im było paru złotych, żeby kupić sobie komórki na karty! Woleli swoje śmierdzące interesy załatwiać ze służbowych, żeby się załapać na darmochę!
Olśniło mnie, jak to z olśnieniami bywa, zupełnie nieoczekiwanie – podczas lektury, świetnej skądinąd, reporterskiej książki Joanny Siedleckiej o „Jaśnie Paniczu” Gombrowiczu (wyszło stosunkowo niedawno wznowienie, poszerzone w stosunku do pochlastanego przez cenzurę pierwodruku). Większość czytelników zna doskonale książki Siedleckiej i jej metodę reportażu literackiego, ale dla porządku przypomnę: autorka notuje swe rozmowy z ludźmi, którzy stykali się z pisarzem, szkicuje obrazy, jakie pozostały w ich pamięci i z rozmaitych subiektywnych relacji kleci obraz świata, który kształtował bohaterów jej książek. Przy okazji można w tych książkach znaleźć sporo innych, nie mniej ciekawych spraw.
Nie piszę tu o literaturze, więc z całego „Jaśnie Panicza” chcę zwrócić uwagę Czytelnika tylko na pierwsze mniej więcej 40 stron – wspomnienia byłych fornali, w chwili zbierania materiałów do reportażu już staruszków, którzy byli zatrudnieni w majątku Gombrowiczów. Kucharka, ogrodnik, chłopina, który czyścił przyszłemu pisarzowi motor. Rysuje się w tych wspomnieniach, jakby w tle, na marginesie, niezwykle cenny obraz stosunków panujących na folwarku. Wzajemnych relacji między państwem a czeladzią, widzianych oczyma tej drugiej – i zresztą przywoływanych zupełnie bezrefleksyjnie, jako coś najzupełniej oczywistego.
Państwo w tych opowieściach jawią się przede wszystkim jako opiekunowie, odpowiedzialni z natury rzeczy za swych chłopów, tak jak pasterz odpowiada za powierzoną mu trzodę. Państwo chłopa utrzymują (i to na wcale niezłym poziomie, zaskakującym dla kogoś, kto brałby za dobrą monetę opowiastki peerelowskiej propagandy o tym, jak to za sanacji lud z biedy dzielił każdą zapałkę na czworo; wymienia się tu dokładnie, jakie zobowiązania miał pan wobec służby w gotówce i w rozmaitych, jak to potem nazywano, „deputatach”), posyłają dzieci do szkół a dorosłych do doktora, no, praktycznie rzecz biorąc, myślą za nich. Oczywiście jedni panowie wywiązywali się z tych obowiązków lepiej, inni gorzej. Ojciec pisarza był akurat dobrym panem, bo założył dla dzieci ochronkę a dla dziadów „bandosiarnię”, inni dziedzice z okolicy dbali o poddanych mniej.
Z drugiej strony, państwo są dla chłopstwa tym, czym pies dla pchły. Na wspomnianych 40 stronach o kradzieżach wspomina się bodaj z osiem razy. I właściwie za każdym razem mowa o kradzieżach zupełnie bezsensownych, nie z potrzeby, ale niejako z nawyku. Służąca mająca na dworze dobrą pozycję została zesłana do opieki nad świniami, bo ukradła państwu i zaniosła do własnej zagrody indora. Faworyzowana kucharka, choć ta funkcja była dla niej złapaniem Pana Boga za nogi, wykopała z klombu przed dworem krzak róży, wart sto złotych, i posadziła przed swoją chałupą. Sprawa mogła się źle skończyć, ale udało się zwalić winę na nieletnią siostrę kucharki i dziedzic machnął na te sto złotych ręką. Podwójnie dobry pan: nie dość tej ochronki i bandosiarni, to jeszcze dawał się oszukać.
Ale jeszcze lepszym panem od niego był jeden ze stryjów pisarza. Ten, może lepiej od wszystkich swych sąsiadów zorientowany w biegu wydarzeń na szerokim świecie, może beztroski z natury, a może tknięty jakimś przeczuciem, machnął po prostu na całą gospodarkę ręką. Pił, bawił się, gdy mu zabrakło pieniędzy, zastawiał, pożyczał, i zaraz puszczał to wszystko na wódkę i karty. Ochronki i bandosiarni nie postawił, nie wypłacał też fornalom zwyczajowych świadczeń, bo zwyczajnie nie miał z czego – ale zamiast tego pozwalał im kraść. Leśniczemu powiedział wręcz: wytnij coś, sprzedaj, odbij sobie, bo ja ci nie zapłacę, nie mam z czego. Gdy mu nadgorliwi nadzorcy przyprowadzali tego a tego, że coś ukradł, śmiał się tylko: co ja będę człowieka karał za jakiś tam metr żyta czy parę jajek, kiedy to wszystko i tak niedługo diabli wezmą.
Ów stryj, Janusz Gombrowicz, wspominany jest w okolicy do dziś. Nawet, jak notuje Siedlecka, wszedł do przysłowia: „mieć nosa jak Gombrowicz”. Bo rzeczywiście, tak jak się spodziewał, wybuchła wojna, przyszli Niemcy, przyszli bolszewicy, dwór poszedł w ruinę, ziemię rozparcelowano, a że przy okazji hitlerowcy wymordowali miejscowych Żydów, u których napożyczał dziedzic coś z pół miliona, wyszedł z tej wojny goły i wesoły. A co wypił, zjadł i pohulał, to jego.
Czyż to radosne rozszabrowywanie rozpadającego się folwarku, zapisane we wspomnieniach wiejskiej ludności, nie ma w sobie nastroju tak dziś polactwu miłej dekady gierkowskiej?
Przedmiot wart jest osobnych studiów, przejrzenia zachowanych relacji, jak się w takim folwarku żyło, co sobie chłopstwo o panach myślało – trzeba by przekartkować pod tym względem trochę literatury, pamiętników, kto wie, czy nawet nie porobiono jeszcze przed wojną jakichś badań, może by się co znalazło. Ja tego nie zrobię, i zresztą nie potrzebuję, bo i bez tego nie mam wątpliwości. Wiejski folwark, regulujący przez wiele pokoleń zachowania i mentalność pańszczyźnianego chłopstwa, to właśnie model, według którego pojmuje polactwo swoje miejsce świecie. Polska to dla większości jej mieszkańców taki właśnie folwark, władza – każda władza – to dziedzice ze swoją świtą karbowych, ekonomów i innych nadzorców, a oni sami – fornale z czworaków.
Państwo, dziedzice, mają za nich myśleć. Ubrać, opłacić, dać żreć. Wyznaczyć robotę i pilnować, takie ich zbójeckie prawo, żeby została wykonana. Bywa, że czasem jaśnie pan się zezłości, huknie na Walusia albo i strzeli go w mordę – trudno, tak już jest. Za to Waluś ma święte prawo pana kiwać. Gdy się coś uda ukraść, to brać. Gdy ekonom nie patrzy, walnąć się w bruzdę i przekimać. To z kolei jego prawo, oczywiste i niepodważalne, i gdyby ktoś zaczął nagle parobkom klarować, że powinni wspólnie się zatroszczyć o los majątku, że od każdego z nich zależy, by nie popadł on w długi, nie zmarniał, nie przepadł – to by się wariatowi popukali w głowę. Co stelmacha albo stajennego obchodzi, czy gospodarka przynosi dziedzicowi dochody, i czy się unowocześnia, czy podupada? Pan jest dobry, gdy się zanadto nie sroży. Jeśli jest zły, nie daje żreć i zanadto pędzi, narasta przeciwko niemu złość.
Trudno powiedzieć, na ile świadomie, ale czerwony wpisał się w tę mentalność idealnie. Podstawową by tak rzec, jednostką organizacyjną peerelu było socjalistyczne przedsiębiorstwo. Najlepiej, oczywiście, wielki kombinat przemysłowy albo rolny. Przedsiębiorstwo dbać miało o zakwaterowanie swoich parobków w socjalistycznych czworakach (z wielkiej płyty i ze ślepymi kuchniami), o nakarmienie ich w pracowniczej stołówce, o zakładową „ochronkę” dla dzieci, wczasy, świetlicę, potańcówkę, klub sportowy – o wszystko, poza wypłacaniem uczciwych pieniędzy za pracę. Zarazem „socjalistyczny zakład pracy” był składnicą różnorakich dóbr, z której pracownik czerpał, jak chciał. Kradzież była w nim rzeczą równie oczywistą jak na pańskim folwarku, a o wiele łatwiejszą. Bo raz, że na pańskim przynajmniej teoretycznie było „pańskie”, a w socjalizmie teoretycznie wszystko należało do ludu pracującego, a dwa, że w przeciwieństwie do folwarku, w socjalistycznym zakładzie pracy mało kto czegokolwiek pilnował.
Jak by tam zresztą czegokolwiek upilnować? Opowiadał mi o swoich obserwacjach kolega, z wykształcenia inżynier, którego po stanie wojennym los na kilkanaście złych miesięcy zmusił do pracy w wyuczonym zawodzie, w jakiejś wielkiej elektrowni – bodajże w Rybniku. Słuchaj, powiedział, tam faktycznie panuje komunizm. Nie ma pojęcia „cudze”. Robotnik potrzebuje żarówki, to wykręca żarówkę. Potrzebuje przełącznika – bierze łom i wyrywa se ze ściany. Waciaki, gumiaki, rękawice, śruby, gwoździe, wszystko co tylko można wynieść. Ktoś coś na chwilę zostawi, odwróci się – zanim się obejrzy, już nie ma, zabrali.
Socjalistyczny zakład pracy był podstawą do zorganizowania sobie prywatnego życia. Komuś się zepsuł samochód, wiadomo było, że państwowo nie naprawi, a mechanik z kombinatu wziął część i za stówę czy ile tam – zrobił. Potrzebowałeś coś zabetonować, dogadywałeś się z facetem, który jeździł z gruchą, w końcu na budowie robota mogła poczekać. I tak dalej. Kradł każdy, co miał w zasięgu ręki, nawet panie z biura wynosiły do domu deficytowy papier maszynowy i kalkę. I nie było to żadnym wypaczeniem tego ustroju, tylko jego istotą. Socjalizm nie tylko zastraszał ludzi – on ich także korumpował, o czym się dziś mniej pamięta. I korumpował nie tylko tych choć odrobinę ważnych, którzy mogli liczyć na samochody, wille czy meblościanki ze swarzędzkich odrzutów z eksportu, z dzisiejszego punktu widzenia wszystko to oczywiście dziadostwo, ale w peerelowskim syfie, relatywnie do poziomu życia, stanowiło luksusy. Korumpował także, o czym, mam wrażenie, zupełnie zapomniano, także ludzi prostych i malutkich. Między innymi tym, że dawał dorobić. Wytnij parę drzew, zakombinuj, sprzedaj – jak doradzał dobry dziedzic Gombrowicz swojemu leśniczemu, zamiast mu zapłacić. Bez tej możliwości, bez owych „boków”, dających każdemu poczucie, że jakoś tam sobie wydłubał własną znośną do życia niszę, socjalizm nie przetrwałby śmierci Stalina. Zresztą, jak ostatnio przeczytałem u historyka, nawet za Stalina tak było, i on sam zdawał sobie sprawę, że „czarnej gospodarki” zwalczać nie ma sensu, bo smarując jakoś ustrojowe absurdy dopomaga ona wzmożonej produkcji czołgów, dział i pocisków, będącej absolutnym priorytetem komunizmu.